WDOWIEC
Marek pokochał Jagodę jeszcze w szkole. Niska, delikatna, z mnóstwem rudych piegów na nosie. Taką ujrzał ją po raz pierwszy i już wtedy, w szóstej klasie, zakochał się po uszy.
Jagoda była od niego młodsza o trzy lata. Uczyła się zawsze celująco, była skromna i nieśmiała. A Marek z każdym rokiem przywiązywał się do niej coraz bardziej. Zerkał na nią na przerwach, gdy skakała ze szkolnymi koleżankami na skakance na podwórku. Lekka jak motyl.
Gdy wrócił z wojska, tego samego dnia poszedł do Jagody z bukietem kwiatów, by prosić o jej rękę.
Ojciec Jagody był surowym, poważnym mężczyzną. Długo rozmawiał z Markiem w osobnej izbie, a potem, z uśmiechem, podał mu dłoń córki.
Wesele było huczne. Przyjechali choćby najdalsi krewni. Młodym winszowano trzy dni. Oczy Jagody błyszczały szczęściem, a Marek był dumny. Uważał, iż dostał najlepszą pannę w całej wsi.
Dwa lata później, z pomocą rodziców, Marek postawił dom. Jagoda fruwała z euforii na trzy miesiące przed narodzinami pierworodnego mogli wprowadzić się do własnego gniazda.
Urodziła się im dziewczynka, nazwali ją Zosia, na cześć babki Jagody. Dziecko było zdrowe i silne, ale dla Jagody poród okazał się ciężką próbą.
Cały rok po narodzinach córki Jagoda chodziła blada i wyczerpana. Marek woził ją po lekarzach, a ci tylko wzruszali ramionami i powtarzali: trzeba czasu, by organizm doszedł do siebie.
Gdy Zosia skończyła półtora roku, Jagoda dowiedziała się, iż znów jest w ciąży. Lekarze radzili przerwać. Mówili, iż organizm jest zbyt słaby może nie donosić, a choćby jeśli, to może nie przeżyć porodu.
Marek, razem z medykami, namawiał Jagodę, ale ona była nieugięta.
Nie zabiję własnego dziecka! Ono nie jest winne, iż chce przyjść na świat. Będzie, co ma być mówiła Jagoda. Wola Boska!
Ostatni miesiąc ciąży Jagoda spędziła w szpitalu. W domu tęskniła mała Zosia, a Marek nie mógł znaleźć sobie miejsca. Sercem czuł nadchodzące nieszczęście.
I serce go nie myliło. Jagoda nie przeżyła porodu po prostu stanęło jej serce. Ale na świat zdążyły przyjść dwie cudowne bliźniaczki.
Marek pogrążył się w nieutulonym smutku. Na pogrzebie, stojąc nad grobem, patrzył na czarną górę ziemi pustym, nieprzytomnym wzrokiem. Przed oczami przesuwało mu się całe życie z Jagodą, szczęśliwe dni, jej uśmiech. A w uszach dźwięczał jej radosny śmiech. Gdy trumnę opuszczano do ziemi, Marek padł na kolana i zawył jak ranne zwierzę.
Jak? Jak ja bez ciebie? Co mam teraz robić? Po co mam żyć? Łzy spływały mu po policzkach, a w duszy została tylko pustka. Zamiast serca czarna dziura.
Po pogrzebie zaczął pić. Ciężko, bez opamiętania. Pił, by nie pamiętać, by nie słyszeć jej głosu w głowie.
Rodzice Jagody zabrali dziewczynki do siebie. Uznali, iż Marek nie podźwignie się z żałoby i nie będzie w stanie być im dobrym ojcem.
Czterdziestego dnia po śmierci Jagody Marek, znów pijany do nieprzytomności, zasnął w sieni. I śni mu się sen. Wchodzi do domu Jagoda w białej sukience, z rozpuszczonymi włosami, w których połyskują promienie wschodzącego słońca. Podeszła do niego, pogłaskała go po głowie i powiedziała tak czule, jak dawniej:
Marku, mój drogi, co ty wyprawiasz? Nie wstyd ci? Zmrużyła swoje zielone oczy i pogroziła palcem. Dziewczynki wcale ojca nie widzą, tęsknią. Ty, Marku, jesteś im potrzebny, tak jak ty byłeś potrzebny mnie. jeżeli mnie kochasz, nie porzucaj naszych córek, ale kochaj je tak, jak kochałeś mnie.
Marek obudził się, trzeźwy jakby nigdy nie pił, a przez okno przebijało się słońce, ciepłymi promieniami muskając jego policzek. Gdy tylko wzeszło, poszedł do rodziców Jagody ogolony, w wyprasowanej koszuli. Sam zaś poważny, z mądrością w spojrzeniu, jakby postarzał się o pięćdziesiąt lat. W milczeniu pocałował rękę teściowej, mocno uścisnął teścia, zabrał dziewczynki i wrócił do domu.
Odtąd żyli we czworo. Starał się być dla nich i ojcem, i matką. Nauczył się gotować, prać, cerować. A warkocze pleść lepiej niż niejedna kobieta.
W szkółce chwalono wszystkie dziewczynki uczyły się dobrze, były posłuszne i uważne. A jeżeli ktoś je skrzywdził, Marek rzucał się na obronę jak jastrząb.
Sąsiedzi często pytali Marka, czemu się nie ożeni. W końcu to jeszcze młody, przystojny mężczyzna. I zdrowia mu nie brakuje. A on tylko dziwił się i odpowiadał, iż już ma żonę.
Popatrzcie tylko, mam w domu trzy panny, a ja mam sobie jeszcze jedną przyprowadzić? Nie, z czterema sobie nie poradzę…
Tak to, żartami i poświęceniem, nieprzespanymi nocami i ciężką pracą, wychował Marek swoje trzy córki piękne jak malowanie. Gdy dziewczyny były już w starszych klasach, sąsiadka zaczęła go nachodzić. To suszonych grzybów przyniesie, to śledzia solonego. I tak, i siak zaloty stroiła. Zobaczył, iż dobrowolnie nie odpuści. A urazić kobiety nie chciał. Pewnego wieczora zaprosił ją i spytał:
Którą z moich córek najbardziej lubisz?
A ona na to:
A córki mi do niczego! Niedługo szkołę skończą i rozlecą się. A ty co, całe życie samotnie spędzisz? Ja ciebie kocham, nie twoje córki.
Marek spojrzał na nią:
Masz tu mój portret i podał jej fotografię. I kochaj mnie w domu, ile dusza zapragnie.
Tak oto sąsiadka odeszła z niczym.
Dziewczyny dorosły, poszły na studia, ale ojca nie zapomniały. W każdy weekend przyjeżdżały do niego we trzy, pomagały w gospodarstwie i ogrodzie.
A potem Marek wydał córki za mąż. Z każdym narzeczonym rozmawiał osobno, jak niegdyś jego teść z nim. Życzył swoim trzem królewnom tylko szczęścia.
I oto jego dziewczynki są już zupełnie dorosłe. Każda ma swoją rodzinę, dzieci, troski i radości. Ale żadna nie zapomniała o ojcu! W każdy