Pewnego lutowego poranka Jadwiga stała przy oknie, wpatrując się w mokry asfalt prześwitujący spod resztek śniegu. Pogoda była szara, cicha, a ta cisza miała w sobie coś przygniatającego. Jej wzrok przemknął po podwórku, po placu zabaw, gdzie kiedyś żegnała syna idącego do wojska, córkę – do szkoły. Teraz były to obce dzieci, obce rodziny, choćby obce życia.
– Widocznie taka już moja starość – szepnęła Jadwiga. – Cicha, samotna, niezapowiedziana.
Wielki stół w jadalni stał pusty. Ten sam, przy którym z Władysławem marzyli, iż w weekendy będą niańczyć wnuki, gotować bigos, zbierać całą rodzinę. Ale Władek odszedł za wcześnie. A wnuki… Są, tylko mieszkają daleko.
Krystyna, córka, dawno wyjechała za granicę. Tam ma perspektywy, pracę, inne życie. Mamy nie zabrała. Pawełek, młodszy, mieszka w mieście, ale na drugim jego końcu – w ekskluzywnej dzielnicy. Przyjeżdża. Czasami. Raz w miesiącu. W weekendy zabiera ją na parę godzin – na herbatę, pogawędkę z dziećmi. Ma bliźniaki – Kacpra i Michała, już w pierwszej klasie.
Serce Jadwigi bolało nie od starości, ale od pustki. Wzięła stary album. Zdjęcie ze ślubu: Władek – młody, w białej koszuli, z gitarą w rękach. Ach, jak śpiewał… Jak go kochała. Jak wszystko wtedy było inne – żywe, jasne, pełne.
Ostry dźwięk powiadomienia wyrwał ją z wspomnień. Portal społecznościowy. Wiadomość od Marysi, szkolnej koleżanki:
„Jadziu, cześć! Obchodzę jubileusz, zbieram naszą klasę. Przyjdź koniecznie!”
Jadwiga wahała się. Co miała opowiadać? Dom, emerytura, rzadkie telefony od dzieci. Ale poszła. W końcu jubileusz. Wieczór. Okazja.
Siedmioro dawnych uczniów. Ciepło, wesoło. Maria Stefania, ta sama Marysia, biega między kuchnią a salonem – przekąski, toasty, wspomnienia. Jadwiga pomaga, uśmiecha się. Przypominają wycieczki do lasu, ogniska, plecaki, szkolne wybryki. Nagle – dzwonek do drzwi.
– O, Andrzej! Przyszedł! – krzyknęła Maria Stefania i pobiegła otworzyć.
Do pokoju wszedł mężczyzna – postawny, z dostojną siwizną, wąsami, pewną postawą. Przywitał się, uścisnął dłonie mężczyznom, a potem, uśmiechając się, zwrócił się do Jadwigi:
– Cześć, Jadziu! Ile to lat, ile zim!
Patrzyła zdezorientowana. Nie poznała. Dopiero po chwili – olśnienie.
– To ty, Andrzej! Myśmy przecież od pierwszej do piątej w jednej ławce siedzieli!
Jadwiga roześmiała się. Przypomniała sobie. Mały, hałaśliwy urwis, obok którego tata prosił, żeby go nie sadzać. A potem – i tak przesiedzieli razem pięć lat. Teraz był zupełnie inny. Spokojny, interesujący, z jakąś wewnętrzną życzliwością.
Gadali cały wieczór. Opowiadał, iż mieszkał w innym mieście, uczył, potem się rozwiódł – żona odeszła do przyjaciela. Syn dorosły, został tam. A on – wrócił w rodzinne strony. Stęsknił się.
Gdy goście zaczęli się rozchodzić, Marysia podsunęła chytrze:
– Jadziu, zostań, pomóż mi pozmywać.
– O nie, pójdę już. Blisko mam.
– Ja cię odprowadzę – niespodziewanie zaproponował Andrzej.
I poszli. Jadwiga wzięła go pod rękę, szli przez lutowy wieczór, pod leciutkimi płatkami śniegu, oświetleni latarniami.
– Zima w tym roku ciepła – zauważył.
– Faktycznie – odparła, uśmiechając się.
– Myślałem, iż tu zimno. A tu ciepło. Wiesz dlaczego?
– Dlaczego?
– Bo jesteś obok.
Dotarli pod jej blok. Stali przed klatką, gawędząc, śmiejąc się. Było tak lekko, tak niezwykle jasno w sercu. Jak za młodu.
Gdy weszła do mieszkania, telefon znów zapiszczał.
„Pójdziemy jutro do kina, Jadziu?”
Jadwiga spojrzała na ekran, przycisnęła telefon do piersi i uśmiechnęła się.
Samotność nie miała już miejsca w jej życiu.