Pewnego lutowego ranka Halina stała przy oknie, wpatrując się w wilgotny asfalt przebijający się przez resztki śniegu. Pogoda była szara, cicha, a ta cisza miała w sobie coś przygniatającego. Jej wzrok przemknął po podwórku, po placu zabaw, gdzie kiedyś odprowadzała syna do wojska, a córkę do szkoły. Teraz były to obce dzieci, obce rodziny, wręcz obce życia.
— Chyba właśnie taka jest moja starość — szepnęła Halina. — Cicha, samotna, niezaplanowana.
Ogromny stół w jadalni stał pusty. Ten sam, przy którym ona i Wojtek marzyli, by w weekendy niańczyć wnuki, gotować rosół i zbierać całą rodzinę. Ale Wojtek odszedł za wcześnie. A wnuki? Są, ale mieszkają gdzie indziej.
Kinga, córka, dawno wyjechała za granicę. Tam ma perspektywy, pracę, inne życie. Mamy nie zabrała. Jasiek, młodszy, mieszka w mieście, ale na drugim jego końcu — w ekskluzywnej dzielnicy. Przyjeżdża. Czasami. Raz w miesiącu. W weekend zabiera ją na dwie godziny — na herbatę, by pogadać z dziećmi. Ma bliźniaki — Olka i Bolka, którzy właśnie poszli do pierwszej klasy.
Serce Haliny bolało nie od starości, ale od pustki. Wzięła stary album. Zdjęcie ślubne: Wojtek młody, w białej koszuli, z gitarą w rękach. Ach, jak śpiewał… Jak go kochała. Jak wszystko było wtedy inne — żywe, kolorowe, pełne.
Ostry dźwięk powiadomienia wyrwał ją z wspomnień. Facebook. Wiadomość od Marysi, szkolnej przyjaciółki:
„Halina, cześć! Organizuję zjazd klasy z okazji jubileuszu. Musisz przyjść!”
Halina wahała się. Co miała opowiadać? Dom, emerytura, rzadkie telefony od dzieci. Ale poszła. W końcu to jubileusz. Wieczór. Okazja.
Siedmioro dawnych kolegów. Ciepło, wesoło. Maria, ta sama Marysia, biega między kuchnią a salonem — przekąski, toasty, wspomnienia. Halina pomaga, uśmiecha się. Przypominają sobie wycieczki do lasu, ogniska, szkolne wybryki. Nagle — dzwonek do drzwi.
— O, Jurek! Przyszedł! — krzyknęła Maria i pobiegła otworzyć.
Do pokoju wszedł mężczyzna — postawny, z dostojną siwizną, wąsami, pewną postawą. Przywitał się, uścisnął dłonie mężczyzn, a potem uśmiechnął się do Haliny:
— Cześć, Halinko! Ile to lat!
Patrzyła zdezorientowana. Nie poznała. Dopiero po chwili — olśnienie.
— To ty, Jurku! My w podstawówce siedzieliśmy w jednej ławce przez całe pięć lat!
Halina się zaśmiała. Przypomniała sobie. Mały, rozbrykany urwis, obok którego tata prosił, żeby go nie sadzać. A potem i tak całe lata spędzili ramię w ramię. Teraz był zupełnie inny. Spokojny, ciekawy, z jakimś wewnętrznym ciepłem.
Gadali cały wieczór. Opowiadał, iż mieszkał w innym mieście, uczył, a potem się rozwiódł — żona odeszła do przyjaciela. Syn dorosły, został tam. A on wrócił w rodzinne strony. Stęsknił się.
Kiedy goście zaczęli się rozchodzić, Marysia podsunęła pomysł:
— Halina, zostań, pomóż mi pozmywać.
— Oj nie. Pójdę do domu. Niedaleko.
— Ja cię odprowadzę — nagle powiedział Jerzy.
I poszli. Halina wzięła go pod rękę, szli przez lutowy wieczór, pod lekkimi płatkami śniegu rozświetlonymi przez latarnie.
— Zima w tym roku ciepła — zauważył.
— No, rzeczywiście — odpowiedziała, uśmiechając się.
— Myślałem, iż tu zimno. A tu ciepło. Wiesz dlaczego?
— Dlaczego?
— Bo jesteś obok.
Doszli do jej bloku. Stali pod klatką, rozmawiali, śmiali się. Było tak lekko, tak nietypowo jasno na duszy. Jak za młodych lat.
Kiedy weszła do mieszkania, telefon znowu zapiszczał.
„Pójdziemy jutro do kina, Halinko?”
Halina spojrzała na ekran, przytuliła telefon do piersi i uśmiechnęła się.
Samotność nie miała już miejsca w jej życiu.