Sala, która wciąż czeka

newskey24.com 1 tydzień temu

Hala, w której wciąż czekają

Spóźniłem się na swoją elektryczkę. Nie dlatego, iż mnie coś zatrzymało — po prostu się zagapiłem. Głupio, irytująco i, szczerze mówiąc, beznadziejnie. Stałem na opustoszałym peronie stacji Południe, paląc papierosa po latach abstynencji — otwarcie, jakbym nie miał już nic do stracenia — i patrzyłem, jak w ciemność oddala się czerwone światło ostatniego wagonu. Palłem łapczywie, jakby w tym dymie krył się sens, którego od dawna brakowało. Nagle zrozumiałem: nie ma już dokąd się spieszyć. Tam, gdzie miałem jechać, nic się nie zmieni. A do domu… do domu nie chciałem wracać. Tam była tylko pustka. Tam wszystko, co sam kiedyś pozostawiłem.

Wlókłem się wzdłuż peronu, jakby szukając innej drogi, innej szansy, innego zakrętu. Ale poza mokrym asfaltem, mętnymi kałużami i własnym odbiciem w nich nie było niczego. Deszcz dopiero zaczynał padać — drobny, zimny, ledwo zauważalny. Weszłem do hali dworcowej — starej, przeciągającej, z pękniętym sufitem, zapachem rdzy, wilgoci i czasu, który tu się zatrzymał.

Wiosna była tylko w kalendarzu — w hali wciąż czuć było zimę. Zardzewiałe grzejniki bardziej skrzypiały niż grzały, pod ławkami zbierał się brud, a od ścian ciągnęło chłodem. Przy oknie siedziała kobieta około czterdziestki z chłopcem, liczącym może osiem lat. Jadł zimne pierogi z plastikowego pudełka, skupiony, jakby wykonywał zadanie. Miał na sobie szkolną marynarkę, a na kolanach starannie złożony płaszcz. U stóp — wytarty plecak. Gryzł z wysiłkiem, marszcząc czoło — pierogi pewnie stwardniały jak kamień. Kobieta wpatrywała się w okno, jakby przez nie. Pod oczami miała cienie, dłonie splecione na kolanach, jakby zbierała ostatnie siły. Palce jej drżały. Jakby zaraz miało coś w niej pęknąć.

Nie zwróciłbym na nich uwagi, gdyby nie jej głos:

— Rozumiesz, iż on nie wróci?

Słowa wypowiedziane cicho, jakby wydzierała je z głębi duszy. Jakby wypluwała kamień. Chłopiec nie zareagował. Skinął tylko głową i dalej jadł. Jakby słyszał to nie po raz pierwszy. Jakby w tych słowach nie było nic nowego.

Zrobiło mi się wstyd. Nie za nich — za siebie. Za to, iż podsłuchałem. Za to, iż też kogoś nie doczekałem, iż odszedłem. Zapragnąłem wyjść na deszcz, zmarznąć do szpiku kości, oczyścić się, zapomnieć. Wstałem, podszedłem do drzwi, gdy nagle usłyszałem:

— Nie złość się na niego. Po prostu nie potrafił. Jest słaby.

Na słowie „słaby” jej głos zadrżał, jakby dopiero teraz, wypowiadając to na głos, zrozumiała to całkowicie. Chłopiec mocniej ścisnął widelec. Kostki mu zbielały. Milczał.

Nie odszedłem. Z jakiegoś powodu wróciłem, usiadłem bliżej nich. Nie żeby się wtrącać — po prostu nie wiedziałem, gdzie indziej być. Ta cisza między nimi — miała w sobie więcej prawdy niż jakikolwiek krzyk. Kobieta spojrzała na mnie. Krótko, bez gniewu. Tylko spojrzeniem osoby zmęczonej.

— Przepraszam — powiedziałem. — Mój pociąg odjechał trochę wcześniej.

Skinęła głową. Twarz miała nieruchomą, jak wyrzeźbioną z kamienia. A chłopiec nagle spojrzał na mnie i zapytał:

— A pan kogoś stracił?

Pytanie było proste, jakby nie wymagało odpowiedzi. Albo właśnie teraz, właśnie tutaj, ją wymagało.

— Sam — odpowiedziałem. — Sam odszedłem.

Skinął głową. Jakby zrozumiał. I dodał:

— A teraz dokąd?

— Nie wiem — wzruszyłem ramionami. — Na razie tutaj. Potem zobaczymy.

Kobieta wstała. Ostrożnie, jakby nogi miała z waty.

— Chodź, Krzysiu. Nasz autobus za dwadzieścia minut.

Chłopiec w milczeniu schował pudełko, zapiął plecak. Wyszli. Nie obejrzeli się. Tylko drzwi za nimi cicho się zamknęły — i tyle. Rozpłynęli się. A ja zostałem. Sam. W tej hali, gdzie czas się zatrzymał, gdzie w powietrzu unosił się zapach cudzego życia.

Spojrzałem na ławkę. Leżała tam zmięta chusteczka. Podniosłem ją i wyrzuciłem. Jakbym wraz z nią pozbywał się czegoś, od czego dawno powinienem był odejść.

Siedziałem tak w milczeniu może z pół godziny. A potem wszedł starszy mężczyzna. Niski, w wytartej kurtce, z teczką pod pachą. Pachniał miętową maścią i apteką. Usiadł obok. Nic nie mówił. Po prostu siedzieliśmy. Może dziesięć minut.

W końcu odezwał się:

— Przychodzę tu codziennie. Przywykłem. Spotykaliśmy się tu z żoną. Ona… — zawiesił głos, westchnął. — No, już jej nie ma. A ja i tak przychodzę. Głupie, pewnie. Ale inaczej nie umiem.

Skinąłem głową.

— Miał pan miłość?

— Miałem. Głupią.

— Miłość nie bywa głupia. Bywa tylko nie w porę — powiedział. I już nic więcej nie dodał.

Wyszedł, zostawiając za sobą mokre ślady na podłodze. A ja wyszedłem za nim. Deszcz już prawie ustał. Pojedyncze krople leniwie spadały na asfalt. Nad torami unosiła się lekka mgiełka, jakby dworzec oddychał.

Patrzyłem, jak odchodzi — powoli, jakby się rozpuszczał w powietrzu. Mały, kruchy, jak figurka, którą mógłby zdmuchnąć wiatr. I nagle zrozumiałem — chcę wrócić do domu. Nie do mieszkania. Do siebie. Do tego miejsca, gdzie wciąż jest światło. Tam, gdzie na ciebie czekają, choćby jeżeli odszedłeś.

Podszedłem do kasy i kupiłem bilet.

Elektryczka przyjechała punktualnie. Precyzyjnie. Jakby dziś los postanowił się nie spóźniać. Wszedłem do wagonu — bez pośpiechu, jakbym wreszcie odnalazł adekwatny kierunek.

Czasem trzeba zatrzymać się w miejscu, by odnaleźć drogę do siebie.

Idź do oryginalnego materiału