Rudy kiełek miłości

newskey24.com 3 tygodni temu

Rudy pędź miłości

Tosia klęczała między grządkami, wyrywając chwasty, gdy usłyszała głos za furtką. Ocierała pot z czoła, wyprostowała się i wyszła na podwórko. Za bramą stała nieznajoma kobieta, koło czterdziestki.

— Tosia, dzień dobry. Chcę pogadać — zaczęła pewnie.

— Dzień dobry… Wchodź, skoro przyszłaś — odparła sucho Tosia i wpuściła ją do środka.

W kuchni, czekając na wrzątek, Tosia przyglądała się gościowi ukradkiem. Zmęczona twarz, oczy zmrużone od słońca. Cokolwiek by nie chciała, lekka rozmowa to nie będzie.

— Nazywam się Nina. Nie znamy się, ale o tobie słyszałam. Nie będę owijać w bawełnę… Twój nieżyjący mąż ma syna. Chłopiec ma trzy lata. Nazywają go Miłosz.

Tosia zastygła, wpatrując się w kobietę. Wyglądała na zbyt dojrzałą, by być matką dziecka.

— Nie mój — domyśliła się Nina. — U mojej sąsiadki, Kasi. Twój Jarek do niechczęsto wpadał… No i się stało. Chłopak rudy, pieczony — jak dwie kroki wody do twojego męża. choćby testów nie trzeba. Tylko że… Kasia nie żyje. Zaniedbała zapalenie płuc, nie doczekała. Chłopak został sam.

Tosia milczała, ściskając kubek.

— Kasia nie miała rodziny, nikogo. Pracowała w sklepie, mieszkała na wynajętej kwaterze. jeżeli nikt go nie weźmie, trafi do domu dziecka. A ty — żona Jacka, macie dwie córki. To przecież ich brat, nie obcy.

— A co mnie to obchodzi? Mam własne dzieci! Chcesz, żebym wzięła na głowę jeszcze cudze? I to po takim czymś! — głos Tosi zadrżał. — Sama go weź, skoro taka dobra.

— Mój obowiązek było powiedzieć. Reszta zależy od ciebie. Chłopak spokojny, serdeczny… Leży w szpitalu, kończą formalności. Czas ucieka — Nina wstała i wyszła.

Tosia została w kuchni. Herbata ostygła, a w głowie przewijały się wspomnienia.

Jacka poznała po studiach. Rudy, wesoły, z wierszami i głupimi dowcipami. Pobrali się po roku, babcia zostawiła im dom. Urodziły się Ania, potem Zosia. Pieniędzy zawsze brakowało, ale jakoś dawali radę. A potem Jacek zaczął pić. Znikał na dni, kłamał, tracił pracę. Tosia harowała, myślała o rozwodzie. A on — zginął, pijany, pod samochodem.

Płakały wszystkie. choćby mała Zosia. A teraz okazuje się, iż Jacek miał syna…

W tej chwili do domu wpadła Ania.

— Mamo, czemu taka smutna? Idziemy do kina, a ja jestem głodna…

Tosia bez słowa postawiła na stół talerz z gotowanymi ziemniakami i parówkami.

— A wiesz, iż masz brata?

— Co? Jaki brat? — Ania zastygła.

— Syn naszego ojca. Trzy lata. Matka umarła. Chłopaka chcą do domu dziecka. Ot, co.

— Znasz go? Matkę?

— Nie. Podobno Kasia, nie stąd. Pracowała w sklepie. Tyle.

Następnego dnia Ania podeszła do Tosi w kuchni.

— Mamo, byliśmy z Zosią w szpitalu. Widziałyśmy Miłosza. On… on jest podobny do nas, mamo. Pyzaty, rudy. Stoi w łóżeczku i wyciąga rączki. Dałyśmy mu jabłko, pomarańczę. Płakał, wołał mamy…

— Co wam do głowy strzeliło?! — Tosia wybuchła. — Ja jeden dzień od świtu do nocy, wy się uczycie, ledwo koniec z końcem wiążemy, a wy mi jeszcze dziecko dorzucacie? Jak to sobie wyobrażasz?

— Mamo, sama zawsze mówisz — dzieci nie są winne. On przecież nie spadł z nieba, to nasz. Rodzony. Nie jego wina, iż tata się zabawiał!

— Nie ma pieniędzy! — krzyknęła Tosia. — Zosia musi się uczyć, ty masz egzaminy, a ja mam jeszcze jeden głód w domu?

— A jeżeli wziąć opiekę, będzie zasiłek. Mamo, ty jesteś kobietą… zobacz go. Tylko spojrzyj.

Tosia poddała się trzeciego dnia. Pojechała do szpitala. Przy recepcji stała pielęgniarka.

— Chłopiec, Miłosz… Trzy lata. Podobno do domu dziecka…

— A pani mu kim?

— Żona ojca. Nieżyjącego… chcę go zobaczyć, tylko popatrzeć…

— Wczoraj były dziewczynki. Pani, jak rozumiem. Teraz tylko płacze. No, proszę.

Tosia otworzyła drzwi. I zamarła. W łóżeczku siedział rudy chłopiec. Jak żywy Jacek. Niebieskie oczy, kędzierzawe włosy.

— Ciociu… — szepnął. — A gdzie moja mama?

— Mamy nie ma, Miłoszu…

Załkał. Tosia podeszła, wzięła go na ręce. Gładząc po główce, czuła, jak coś w środku pęka.

— Zabierz mnie… Ja chcę jeść… Ja chcę do domu…

Następnego dnia Tosia zebrała dokumenty. Wyszła wcześniej z pracy, podpisała zgodę na opiekę. Złożyła wniosek.

Minęło piętnaście lat.

— Mamo, nie martw się. Obiecuję, będzie dobrze. Słuchać będę, pisać też. Rok to pikuś, zleci. Potem pójdę do warsztatu wujka Lecha, wiesz, iż ja z samochodami za pan brat.

— Mój złoty mechanik… — Tosia pogładziła rude kędziory, które nigdy nie ułożyły się w porządną fryzurę.

Przed nią stał wysoki chłopak, już nie dziecko. Jej syn.

Tosia przytuliła go mocno. W gardle ściskało — oto i wyrósł.

— I pamiętaj, Miłosz… Żyj tak, jak podpowiada ci serce. Jak ja kiedyś. Życie to nie tylko kalkulacje.

Chłopiec przyniesiony przez ból stał się sensem. Miłość, która przeszła przez zdradę, nie słabnie. Staje się czystsza.

Idź do oryginalnego materiału