W małym nadmorskim miasteczku, gdzie zapach morza łączy się z krzykami mew, poznałam swoją pierwszą miłość jeszcze w czasach szkolnych. Nazywał się Marek i wtedy był chłopakiem mojej koleżanki. Nie śmiałam choćby marzyć o nim, a on choćby nie patrzył w moją stronę. Nasze drogi się rozeszły, a ja zapomniałam o nim, dopóki los nie zetknął nas ponownie w dużym mieście, gdzie oboje studiowaliśmy.
— Joanna, wciąż taka piękna — uśmiechnął się Marek, gdy przypadkiem spotkaliśmy się w kawiarni. Jego słowa sprawiły, iż moje serce zabiło szybciej.
— A ty wciąż taki gaduła — zaśmiałam się, czując iskrę między nami.
— Pamiętasz, jak się we mnie podkochiwałaś? — mrugnął do mnie.
— Może i ty nie byłeś mi obojętny — przyznałam się, ale gwałtownie zmieniłam temat.
Rozmawialiśmy cały wieczór, śmiejąc się i wspominając szkolne czasy. Marek odprowadził mnie do akademika, a w kolejnych dniach spotykaliśmy się jeszcze kilka razy. A potem zniknął, niczym kamfora. Skończyłam studia, wróciłam do rodzinnego miasta i dostałam dobrą pracę w miejscowej firmie. Życie toczyło się spokojnie, aż znów go spotkałam.
Był słoneczny dzień na bulwarze. Marek, w lekkiej koszuli, z gitarą przewieszoną przez ramię, szedł z przyjaciółmi, wyraźnie świętując coś. Jego oczy rozbłysły, gdy mnie zauważył.
— Joanna, jakie spotkanie! — zawołał, ściskając mnie tak mocno, iż prawie straciłam oddech.
— Co świętujecie o tej porze? — zdziwiłam się.
— Po prostu żyjemy, póki można — odparł beztrosko.
Wzruszyłam ramionami i poszłam dalej, ale następnego wieczoru Marek stanął pod moim blokiem z bukietem kwiatów. Nie znał numeru mieszkania, więc czekał, aż wyjdę. Jego pojawienie się zaskoczyło mnie.
— Przestraszyłeś mnie! — roześmiałam się, biorąc kwiaty.
— Aż taki straszny? — żartobliwie zmarszczył brwi.
Poszliśmy do sklepu, urządziliśmy przytulny wieczór z winem i świecami. Marek patrzył na mnie, jakbym była centrum jego świata.
— Ciągle o tobie myślałem — wyznał, podnosząc kieliszek.
— Przestań, nie zaczynaj — machnęłam ręką, ale jego słowa rozgrzały mi serce.
— Czy to nie los nas połączył? — nalegał.
— Och, daj spokój — uśmiechnęłam się, ale czułam, iż ma rację.
Rozmawialiśmy do późna, a ja zaproponowałam, żeby został — nie jako kochanek, ale żeby nie wracał sam po nocy. Rano wyszłam do pracy, zostawiając mu klucze i kartkę. Szłam ulicą, gdy nagle na mojej drodze stanęła jego matka, Halina Stanisławówna. Nie widziałyśmy się od szkoły, a tu, jak na złość, się spotkałyśmy.
— Dzień dobry, Joanno — skinęła głową. — Nie widziałaś mojego włóczykija?
— Widziałam — odparłam, czując zakłopotanie.
— Pijany? — zmarszczyła brwi.
— Nie, wszystko w porządku — bąknęłam i pospieszyłam dalej.
Rok później wzięliśmy z Markiem ślub. Przed ślubem jego matka była uprzejma: dziękowała, iż «wzięłam go w karby», pomogła mu znaleźć pracę, odzwyczaiła od hulanek. Myślałam, iż stworzymy prawdziwą rodzinę. Ale gdy tylko ogłosiliśmy zaręczyny, Halina Stanisławówna stała się moją największą wrogą. Jej nastawienie zmieniło się, jakbym ukradła jej syna.
Marek też okazał się inny, niż myślałam. Pierwszy rok małżeństwa był jak bajka, ale potem się rozpuścił. Zaczął pić, być opryskliwy, a czasem choćby podnosił rękę. A jego matka tylko dolewała oliwy do ognia.
— Bij— Biję, bo kocham, na co narzekasz? — syczała, patrząc na mnie z pogardą.