«Rozwiódł się w dojrzałym wieku, by znaleźć opiekunkę. Otrzymał jednak odpowiedź, która odmieniła jego życie»

twojacena.pl 1 tydzień temu

Rozwód w sześćdziesięciu ośmiu latach to nie romantyczny gest ani kryzys wieku średniego. To przyznanie przed samym sobą, iż się przegrało. Że po czterdziestu latach małżeństwa z kobietą, z którą dzieliłem nie tylko codzienność, ale też milczenie, puste spojrzenia podczas kolacji i wszystko to, czego nigdy nie wypowiedzieliśmy na głos — okazałem się nie tym, kim miałem być. Nazywam się Stefan, pochodzę z Radomia, a moja historia zaczęła się od samotności, a skończyła objawieniem, którego się nie spodziewałem.

Z Haliną spędziliśmy razem niemal całe życie. Pobraliśmy się, gdy mieliśmy po dwadzieścia lat, jeszcze w czasach PRL-u. Wtedy, na początku, była między nami miłość. Pocałunki na ławce w parku, długie rozmowy wieczorami, wspólne marzenia. A potem wszystko zniknęło. Najpierw dzieci, potem kredyty, praca, zmęczenie, rutyna… Rozmowy zamieniły się w krótkie wymiany zdań w kuchni: „zapłaciłaś za prąd?”, „gdzie jest rachunek?”, „skończyła się sól”.

Patrzyłem na nią rano i widziałem obok siebie nie żonę, ale zmęczoną sąsiadkę. Pewnie i ja byłem dla niej tym samym. Nie żyliśmy już razem — żyliśmy obok siebie. Ja, człowiek z charakterem, uparty i dumny, pewnego dnia powiedziałem sobie: „Masz prawo do czegoś więcej. Do nowej szansy. Do świeżego powietrza, w końcu”. I wniosłem o rozwód.

Halina nie protestowała. Tylko usiadła na krześle, spojrzała w okno i powiedziała:
— Dobrze. Rób, jak uważasz. Nie mam już siły walczyć.

Wyszedłem. Na początku czułem się wolny, jakbym zdjął z ramion wielki kamień. Zacząłem spać po drugiej stronie łóżka, adoptowałem kota, piłem poranną kawę na balkonie. Ale niedługo przyszło coś innego — pustka. Dom stał się zbyt cichy. Jedzenie — bez smaku. A życie — zbyt przewidywalne.

I wtedy wpadłem na pomysł, który wydawał mi się genialny: znaleźć kobietę, która mi pomoże. Tak jak kiedyś Halina: ugotuje, posprząta, porozmawia. Może trochę młodszą, z pięćdziesiąt kilka lat, doświadczoną, miłą, skromną. Może wdowę. Nie miałem wygórowanych oczekiwań. Myślałem nawet: „Przecież to niezły zestaw — zadbany, z mieszkaniem, na emeryturze. Dlaczego nie?”

Zacząłem szukać. Rozmawiałem z sąsiadami, napomykałem znajomym. W końcu odważyłem się — dałem ogłoszenie do lokalnej gazety. Krótko i na temat: „Mężczyzna, lat 68, szuka kobiety do wspólnego życia i pomocy w domu. Dobre warunki, mieszkanie i wyżywienie zapewnione”.

I to właśnie to ogłoszenie wywróciło moje życie do góry nogami. Bo po trzech dniach dostałem odpowiedź. Tylko jedną. Ale taką, iż ręce mi się trzęsły.

„Szanowny Panie Stefanie,

Czy serio uważa Pan, iż kobieta w latach 20. XXI wieku istnieje tylko po to, by prać czyjeś skarpety i smażyć kotlety? To nie XIX wiek.

Nie szuka Pan towarzyszki życia, człowieka z duszą i marzeniami, ale darmowej sprzątaczki z romantyczną przykrywką.

Może najpierw warto nauczyć się dbać o siebie, gotować własny obiad i sprzątać w swoim mieszkaniu?

Z poważaniem,
Kobieta, która nie szuka starego pana z mopem w ręku”.

Przeczytałem to pięć razy. Najpierw kipiałem ze złości. Jak ona śmie? Co ona sobie wyobraża? Wcale nie chciałem nikogo wykorzystywać! Po prostu marzyłem, żeby w domu było ciepło, przytulnie, żeby czuć kobiecą rękę…

Ale potem zacząłem się zastanawiać. Może jednak ma rację? Może tak naprawdę szukałem tylko kontynuacji wygodnego życia? Czyżbym przez cały czas oczekiwał, iż ktoś przyjdzie i ułatwi mi egzystencję, zamiast samemu o nią zadbać?

Zacząłem od małych kroków. Nauczyłem się gotować zupę. Potem — zrobić zapiekankę. Zasubskrybowałem kanał „Kuchnia bez tajemnic”, zacząłem robić listę zakupów, prasować koszule. CzCzasem dziś myślę, iż ta jedna odważna kobieta z gazety nauczyła mnie więcej niż całe lata małżeństwa.

Idź do oryginalnego materiału