**23 czerwca 1987**
Tego dnia Halina, jak zwykle, gotowała obiad – kroiła mięso na gulasz. W kuchni unosił się zapach cebuli, a na patelni skwierczał tłuszcz. Nagle w pokoju zadzwonił telefon. Jej mąż, Jan, podniósł słuchawkę. Jego głos był opanowany:
– Halo?
Nastąpiła długa cisza. Jakby ktoś mówił bez przerwy, a on tylko słuchał. Hala wytarła ręce w fartuch i wyszła z kuchni. W przedpokoju było pusto. Przewód telefoniczny ciągnął się w stronę pokoju dziecięcego. Serce zadrżało jej w piersi. Nie wiedząc czemu, zaczęła iść na palcach, cicho, jak złodziej.
Z uchylonych drzwi sypialni dobiegł jego szept. Tonem, którego nigdy nie używał wobec niej.
– Kasia, uspokój się… Rozumiem cię, naprawdę. Ale i ty mnie zrozum. Mam rodzinę, nie mogę teraz przyjechać… Też cię kocham. Bardzo. Ale nie mogę teraz rozmawiać – Hala może wejść w każdej chwili. Muszę jej wszystko powiedzieć, ale jeszcze nie czas… Zadzwoń jutro. I proszę, nie dzwon tu o tej porze. I… kocham cię.
Jakby rażona prądem, zastygła w miejscu. Ręka, gotowa otworzyć drzwi, zawisła w powietrzu. Serce waliło tak mocno, iż ledwo mogła oddychać. „Kocham cię”. Powiedział to do innej kobiety. Nie do niej.
Hala nie urządziła sceny. W głowie przypomniały jej się słowa matki: „Nigdy nie decyduj niczego w gniewie”. Wyprostowała się i wróciła do kuchni. Wzięła nóż, ale dłoń drżała. Kawałki mięsa rozlatywały się nieregularnie po desce. Kot ocierał się o jej nogi, więc rzuciła mu kawałek – jedyny odruchowy gest dobroci.
„Też cię kocham…”
Te słowa wirowały w jej głowie jak zaklęcie. Powtarzała sobie jego inne zdanie: „Mam rodzinę…” Czyli jeszcze jest ważna? Jeszcze coś znaczy?
Ale w takim razie… kim ona była? Tylko matką jego dzieci? Gospodynią? Przyzwyczajeniem? Ból ściskał jej piersi. Przecież mieli wszystko, co najlepsze. Był troskliwy, uważny. Nigdy nie dawał powodu do podejrzeń.
Po dwudziestu minutach Jan wrócił do kuchni, wciągnął nosem zapach gotującej się kolacji i uśmiechnął:
– Boże, jak pachnie! Będzie niedługo?
– Za pół godziny. Pokroiłam mięso drobniej, szybciej się usmaży… A kto dzwonił?
– Co? – jakby nie zrozumiał. – A, z pracy. Każą jutro przyjść, drewno odbierać.
– Często cię w weekendy wołają. Nie podoba mi się to.
– Wszyscy na urlopach, lato…
– Mhm.
– Jakaś jesteś smutna, Halusiu.
– Zmęczyłam się tylko. Myślałam, iż jutro pojedziemy razem na działkę.
– Przecież pracujesz. Pojedziemy wieczorem.
– Janku…
– Co?
– Kochasz mnie?
– No jasne, co za głupie pytanie. Kocham, Halusiu. I naszych chłopaków też. Wiesz przecież – rodzina to dla mnie wszystko.
Wyciągnął ręce, objął ją, pocałował w szyję. Ale po raz pierwszy ten pocałunek wydał jej się obcy.
Później leżała na kanapie, patrząc, jak synowie bawią się obok. Kot wskoczył jej na brzuch, wbił pazury – dziękował za poczęstunek. Hala przycisnęła jego łapki, schyliła głowę w puszyste futro.
Ta kobieta… musi zniknąć.
Hala nie mogła dzielić się mężem. Nie mogła spać z nim, wiedząc, iż był z inną. Ale stracić go też było nie do zniesienia. Decyzja przyszła sama – rozprawi się z tamtą. Osobiscie. Bez jego udziału.
Następnego dnia, gdy Jan odprowadził dzieci do przedszkola i poszedł „do pracy”, Hala powiedziała w fabryce, iż źle się czuje, i została w domu. Dla niepoznaki pożyczyła od sąsiadki kitel i chustkę – „będą malować ściany”. Potem prosto pod przedszkole. Gdy wyszedł Jan, podążyła za nim, skrywając się w bramach.
Poszedł na targ, kupił śledzie i owoce, a potem skręcił w osiedle domków. Hala zrozumiała – tam ona mieszka. Mąż zniknął za jednym z płotów.
Usiadła na ławce. Czekała. W końcu wyszedł… nie sam. Wysoka blondynka u jego boku. Szli w stronę lasku – tam, gdzie kiedyś spacerowali razem. Hala wróciła do domu. W głowie czuła żar, w duszy – rozpacz.
Kilka dni później przyjrzała się Kasi lepiej – piękna, cholera. Około trzydziestki. Potem szczęście – zobaczyła ją z koleżanką. Tamta, nieświadoma niczego, wygadała się, plotkując po drodze.
– Kasia? Samotna z chorym dzieckiem, mąż ją zostawił. Teraz ma adoratora. Żonatego. Mówi, iż zostawi dla niej żonę…
W Hali zagotowała się krew. Ale się uśmiechała.
I oto, w jeden z krótszych dni pracy, Hala – w kitlu i chuście – wyruszyła „w gości”.
Kasia była w ogródku. Hala udała zawrót głowy, zdobyła zaufanie. Woda, kubek… i nagle: „Widzę twoją przyszłość”.
Kasia – najpierw w szoku, potem niedowierzająca. Ale Hala zaczęła opowiadać o jej życiu – mąż, rozwód, dziecko, blizny… Wszystko. Kasia uwierzyła. Oczy jej się rozszerzyły.
– A z tym mężczyzną… nic z tego nie będzie. Jest mocno związany z żoną. Nigdy nie odejdzie.
– Odejdzie! Zdobędę go! Urodzę mu dziecko!
– Nie będzie twoje!
– Będzie!!!
I wtedy – śledź w twarz. Zaczęła się bijatyka. Hala uderzała ją, krzycząc:
– To MÓJ mąż! MÓJ! Rozumiesz?! Znikaj z naszej drogi! Znikaj!
Łzy, błoto, podarty kitel… Ale Hala wyszła z podniesioną głową.
Po tygodniu Janka już nie wzywano w weekendy do pracy. Nie śmierdział śledziem. Hala czuła zwycięstwo. Kasia zniknęła z ich życia. Na zawsze.
Minęły lata. Wyprowadzili się. Żyli cicho. On – wycofany, trochę smutny. Ona – spokojna. Dzieci dorosły. Życie toczyło się dalej.
Aż pewnego dnia, gdy zostało mu już tylko kilka dni życia, do szpitalnej sali weszła kobieta. Hala podsłuchała – to była ona. Kasia. Płakali. Nazywał ją po imieniu. ŻegnaliI wtedy, patrząc na jego zamknięte powieki, zrozumiała, iż czasem miłość to nie walka, ale cicha zgoda na to, czego nie można już zmienić.