Żyliśmy jak w bajce, przynajmniej tak mi się wydawało. Przytulny dom na vastępnym osiedlu pod Wrocławiem, kochająca rodzina, stabilna praca. Ani ja, ani krewni mojej żony Bożeny nigdy nie wtrącaliśmy się w nasze sprawy, nie mając ku temu powodów. Córka Lilka, nasz mały anioł, wypełniała każdy dzień radością. Wszystko było idealne… aż do tego fatalnego wieczoru.
Wracałem do domu po pracy, przecinając zaśnieżony park, który oddzielał naszą dzielnicę od gwarnego centrum miasta. Wiatr wył, latarnie rzucały mdłe światło na ścieżkę, gdy nagle z ciemności dobiegł kobiecy krzyk: „Zostaw mnie, błagam!” Dźwięk był tak przejmujący, iż zastygłem, wpatrując się w mrok. Krzyk powtórzył się, tym razem bliżej. Bez wahania pobiegłem w jego stronę.
Wśród zamieci dostrzegłem sylwetki: drobna dziewczyna, rozpaczliwie szarpiąca się w uścisku, jakim trzymał ją potężny mężczyzna, ciągnąc ją w stronę opuszczonego placu budowy. W dłoniach śleiskała drżącego yorka. Rzuciłem się do przodu, łapiąc napastnika za kurtkę. Odwrócił się z dziką wściekłością i zamachnął pięścią. Cios musiał mnie trafić, ale zdołałem uniknąć następnego i, zebrawszy siły, kopnąłem go w bok. Zachwiał się, potknął o krawężnik i runął na ziemię, uderzając głową o zlodowaciały śnieg. Dziewczyna, nie odwracając się, zniknęła w ciemnościach, tuląc swojego pieska.
Łapałem oddech, próbując ochłonąć. Napastnik leżał nieruchomo. W świetle latarni zauważyłem ciemną plamę rozlewającą się w śniegu wokół jego głowy. Chłód wpełzł mi do kości. Wezwałem pogotowie, choć wiedziałem już, iż szanse są nikłe. Lekarski potwierdzili najgorsze – zgon. Policja przyjechała zaraz potem, a zamiast do domu, trafiłem na komisariat, zasypywany pytaniami.
Z Bożeną zobaczyłem się dopiero w sądzie. Śledczy nie pozwalał na widzenia, ignorując moje prośby. Szczerze opowiedziałem, jak to było: o krzyku, o walce, o przypadkowym uderzeniu. Dziewczyna, którą uratowałem, choćby zeznała, ale śledztwo uparcie widziało we mnie przestępcę. Obrona konieczna? Nie, przekroczenie granic. Sędzia ogłosił wyrok: trzy lata więzienia. Bożena, siedząca na sali, zakryła twarz dłońmi, a jej ramiona drżały od łkań. Trzy lata rozłąki wydawały się wiecznością. Adwokat wywalczył złagodzenie, prokurator się nie odwołał, więc z ciężkim sercem przyjąłem swój los. W celi szeptano o „dziesiątce”, więc trzy lata wydawały się niemal cudem.
Więzienie przywitało mnie wilgocią i szarością. Po kwarantannie czekałem na widzenia, ale Bożena nie przyjeżdżała. W listach pisała o sprawach, o Lilce, ale zawsze była jakaś wymówka, dlaczego nie może przyjechać. Tęskniłem za córką, marzyłem, by ją przytulić, ale bez matki dziecko nie miało prawa wstępu. Listy od Bożeny przychodziły coraz rzadziej, a moje, wysyłane co drugi dzień, jakby rozmywały się w próżni.
I wtedy – ten dzień, który rozłupał mi serce. W dłoniach znalazłem grubą kopertę. Uśmiechnąłem się, widząc jej staranne pismo, ale z każdym zdaniem uśmiech gasł. Bożena pisała o rozwodzie. „Jestem zmęczona, Krzysiu. Nie daję rady. Jest ktoś, na kim mogę się oprzeć. Lilka rośnie, a co będzie za te trzy lata? Wybacz.” Słowa paliły jak rozżarzony metal. Zmiąłem list, czując, jak świat się rozpada. Współwięzień, widząc moją minę, klepnął mnie w ramię: „Trzymaj się, stary. Wyjdziesz – wszystko ogarniesz. Chodź, zrobimy herbatę.”
Przy kubku gorzkiego naparu, wśród takich jak ja, ledwo powstrzymywałem wściekłość. Starszy celi, mrużąc oczy, rzucił: „Nie jęcz, tylko rób. Bierz normy, kuj na przedterminowe. Czas sam wszystko ułoży.” Jego słowa utkwiły mi w głowie. Wziąłem się do roboty jak opętany: podwójne normy, milczenie, cierpliwość. Kierownik oddziału, widząc moje starania, złożył wniosek o przedterminowe zwolnienie. Teraz czekam na decyzję sądu, mając nadzieję na wolność.
Co dalej? Nie wiem. Ale jedno jest pewne – zrobię wszystko, by odzyskać Lilkę. Jej nowy „tata” i Bożena, która tak łatwo zdradziła naszą miłość, nie zabiorą mi córki. Niech życie bije, ale ja wytrzymam. Dla niej.
Życie uczy, iż czasem najciemniej jest przed świtem – ale światło zawsze wraca dla tych, którzy nie przestają walczyć.