Rozstanie, które złamało serce: tragedia pewnej rodziny
Wydawało się, iż żyliśmy jak w bajce. Przytulny dom na spokojnym przedmieściu Katowic, kochająca się rodzina, stabilna praca. Ani ja, ani rodzice mojej żony Ewy nigdy nie mieszali się w nasze sprawy, a i my nie dawaliśmy ku temu powodów. Nasza córeczka Zosia, nasz mały aniołek, każdego dnia napełniała nasze życie radością. Wszystko było idealne… aż do tamtego przeklętego wieczoru.
Pędziłem do domu po pracy, przecinając zaśnieżony skwer oddzielający naszą dzielnicę od hałaśliwego centrum. Wiatr wył, latarnie rzucały mdłe światło na ścieżkę, gdy nagle z ciemności dobiegł kobiecy krzyk: „Zostaw mnie, błagam!” Dźwięk był tak przejmujący, iż zatrzymałem się w miejscu, wpatrując w cienie. Krzyk powtórzył się, tym razem bliżej, i bez namysłu ruszyłem w jego stronę.
Przez zamieć dostrzegłem postaci: drobną dziewczynę, rozpaczliwie wyrywającą się z uścisku potężnego draba, który ciągnął ją w stronę opuszczonej budowy. W rękach ściskała drżącego yorka. Rzuciłem się naprzód, łapiąc osiłka za kurtkę. Odwrócił się z dziką wściekłością i zamierzył. Cios sparzył mnie po policzku, ale uniknąłem kolejnego i z całej siły kopnąłem go w bok. Zachwiał się, potknął o krawężnik i runął na ziemię, uderzając głową w zaspę. Dziewczyna, choćby się nie oglądając, zniknęła w ciemnościach, trzymając pod pachą swojego pieska.
Stałem, ciężko dysząc, próbując dojść do siebie. Napastnik leżał nieruchomo. W świetle latarni zauważyłem ciemną plamę rozlewającą się po śniegu wokół jego głowy. Zimno przeszyło mnie do szpiku kości. Wezwałem karetkę, choć wiedziałem, iż nie ma szans. Lekarze tylko potwierdzili najgorsze – zgon. Policja przyjechała chwilę później i zamiast do domu, trafiłem na komisariat, zasypywany gradem pytań.
Z Ewą zobaczyłem się dopiero w sądzie. Prokurator nie pozwalał na widzenia, machając ręką na moje prośby. Szczerze opowiedziałem, jak było: o krzyku, o walce, o przypadkowym uderzeniu. Dziewczyna, którą uratowałem, choćby zeznała na moją korzyść, ale śledztwo uparcie widziało we mnie przestępcę. Obrona konieczna? Nie, przekroczenie granic. Sędzia odczytał wyrok: dwa lata więzienia. Ewa, siedząca na sali, zakryła twarz dłońmi, a jej ramiona trzęsły się od szlochu. Dwa lata rozłąki wydawały się wiecznością. Adwokat wywalczył złagodzenie, prokurator nie odwołał się, więc z ciężkim sercem przyjąłem swój los. W celi szeptano o „piątce”, więc dwa lata uznawałem niemal za cud.
Więzienie przywitało mnie wilgocią i szarością. Po kwarantannie czekałem na widzenia, ale Ewa nie przyjeżdżała. W listach pisała o sprawach, o Zosi, ale zawsze znajdował się powód, dla którego nie może przyjechać. Tęskniłem za córką, marzyłem, by ją przytulić, ale bez matki dziecko nie miało prawa wstępu. Listy od Ewy przychodziły coraz rzadziej, a moje, wysyłane co drugi dzień, zdawały się rozpływać w próżni.
Aż w końcu – ten dzień, który roztrzaskał moje serce. W dłoniach znalazłem grubą kopertę. Uśmiechnąłem się, widząc jej staranny charakter pisma, ale z każdą linijką uśmiech gasł. Ewa pisała o rozwodzie. „Zmęczyłam się, Krzysiu. Nie daję rady sama. Znalazł się ktoś, na kim mogę się oprzeć. Zosia rośnie, a co będzie za dwa lata? Wybacz.” Słowa paliły jak rozżarzone żelazo. Zmiąłem list, czując, jak świat wali mi się na głowę. WiPrzez łzy patrzyłem na ścianę celi, wiedząc jedno – kiedy dawno już nikt nie wierzy, to jedyne, co zostaje, to wierzyć w siebie.