Żyliśmy jak we śnie, przynajmniej tak mi się wydawało. Przytulny dom w cichej podkrakowskiej dzielnicy, kochająca rodzina, stabilna praca. Ani ja, ani krewni mojej żony Bożeny nigdy nie mieszali się w nasze sprawy, a i powodu nie dawaliśmy. Córka Zosia, nasz mały aniołek, napełniała każdy dzień radością. Wszystko było idealne… aż do tamtego przeklętego wieczoru.
Wracałem z pracy, przedzierając się przez zasypany śniegiem skwer, który oddzielał naszą dzielnicę od hałaśliwego centrum miasta. Wiatr wył, latarnie rzucały mdłe światło na ścieżkę, gdy nagle z ciemności dobiegł kobiecy krzyk: „Puśćcie mnie, błagam!” Dźwięk był tak przejmujący, iż zastygłem, wpatrując się w mrok. Krzyk powtórzył się, tym razem bliżej, i bez wahania rzuciłem się w jego stronę.
Przez zamieć dostrzegłem sylwetki: drobna dziewczyna, rozpaczliwie wydzierająca się z rąk rosłego draba, który ciągnął ją w stronę opuszczonego placu budowy. W dłoniach ściskała drżącego yorka. Rzuciłem się do przodu, chwytając typa za kurtkę. Odwrócił się z dziką wściekłością i zamierzył. Cios wypalił policzek, ale następnego uniknąłem i z całej siły kopnąłem go w bok. Zachwiał się, potknął o krawężnik i runął na ziemię, uderzając głową w zlodowaciały zaspę. Dziewczyna, nie oglądając się, zniknęła w ciemności, tuląc swojego pieska.
Łapałem oddech, próbując dojść do siebie. Napastnik leżał nieruchomo. W świetle latarni zauważyłem ciemną plamę rozlewającą się w śniegu wokół jego głowy. Chłód wbił mi się w kości. Wezwałem pogotowie, choć już wiedziałem, iż nie ma szans. Lekarze tylko potwierdzili najgorsze – zgon. Kiedy przyjechała policja, zamiast do domu trafiłem na komisariat, zasypywany gradem pytań.
Z Bożeną zobaczyłem się dopiero w sądzie. Śledczy nie pozwalał na widzenia, odsuwając moje prośby. Mówiłem prawdę: o krzyku, o walce, o przypadkowym uderzeniu. Dziewczyna, którą uratowałem, zeznała na moją korzyść, ale śledztwo uparcie widziało we mnie przestępcę. Obrona konieczna? Nie, przekroczenie granic. Sędzia ogłosił wyrok: cztery lata więzienia. Bożena, siedząca na sali, zakryła twarz dłońmi, a jej ramiona trzęsły się od łkań. Cztery lata rozłąki wydawały się wiecznością. Adwokat wywalczył złagodzenie, prokurator nie odwołał się, więc ze ściśniętym sercem pogodziłem się z wyrokiem. W celi szeptano o „dziesiątce”, więc cztery lata były niemal cudem.
Więzienie powitało mnie wilgocią i szarością. Po kwarantannie czekałem na widzenia, ale Bożena nie przyjeżdżała. W listach pisała o sprawach, o Zosi, ale zawsze znalazł się powód, dla którego nie mogła przyjechać. Tęskniłem za córką, marzyłem, by ją przytulić, ale bez matki dziecko nie mogło trafić za kraty. Listy od Bożeny przychodziły coraz rzadziej, a moje, wysyłane co drugi dzień, znikały jak kamień w wodę.
Aż nadszedł dzień, który złamał mi serce. W dłoniach trzymałem grubą kopertę. Uśmiechnąłem się, widząc jej staranny charakter pisma, ale z każdym zdaniem uśmiech gasł. Bożena pisała o rozwodzie. „Zmęczyłam się, Grzegorzu. Nie daję rady sama. Pojawił się ktoś, na kim mogę się oprzeć. Zosia rośnie, a co będzie za cztery lata? Wybacz”. Słowa paliły jak rozżarzone żelazo. Zmiąłem list, czując, jak świat się rozpada. Współcelownik, widząc moją twarz, klepnął mnie w ramię: „Trzymaj się, stary. Wyjdziesz – ogarniesz. Chodź, zalejemy to herbatą.”
Przy kubku gorzkiego naparu, wśród takich jak ja, ledwo powstrzymywałem wściekłość. Starszy celi, mrużąc oczy, rzucił: „Nie jęcz, tylko rób. Bierz normy, kop pod warunkowe. Ciężka robota to najlepsza terapia.” Jego słowa utkwiły mi w głowie. Wziąłem się do roboty jak opętany: podwójne normy, milczenie, cierpliwość. Kierownik oddziału, widząc moje starania, złożył wniosek o warunkowe zwolnienie. Teraz czekam na decyzję sądu, mając nadzieję na wolność.
Co dalej? Nie wiem. Ale jedno jest pewne: Zrobię wszystko, by odzyskać Zosię. Jej nowy „tata” i Bożena, która tak łatwo zdradziła naszą miłość, nie zabiorą mi córki. Niech życie bije – wytrzymam. Dla niej.