Rozstanie, które odmieniło moje życie

newsempire24.com 3 dni temu

Dziś znów tę noc przypomniałam sobie. Tamtą wiosenną noc, kiedy coś we mnie pękło, pękło jak lód na Warcie w marcu. Jakby ktoś w mojej duszy włączył światło po latach ciemności.

— Haniu, ty co wyprawiasz?! — ryk rozległ się po naszym krakowskim mieszkaniu na Krowoderskiej. Tomasz, mój mąż, stał w progu sypialni, purpurowy na twarzy. — Gdzie ty się w takim stroju wybierasz?!

— Do teatru Bagatela, jeżeli masz coś przeciwko! — poprawiłam przed lustrem nową bluzkę, kupioną na wyprzedaży w Bonarce. — Z Gosią umówione od tygodnia, na “Śluby panieńskie”.

— Jaki znów teatr?! — huknął. — Zobacz: zlewozmywak pełen brudnych naczyń, moje koszule nie wyprasowane! A ty w teatr?! — Chwycił mnie za przegub, szarpnął. — Natychmiast przebierz się i zajmij domem!
Szarpnęłam się, wyrwałam, ale na skórze zostały czerwone smugi.

— Tomku, rozmawialiśmy wczoraj! Cały dzień w domu przesiedziałam, wszystko zrobiłam. Jeden wieczór dla siebie, o co chodzi?

— Dla siebie?! — prychnął pogardliwie. — A kto cię utrzymuje? Hm? Kto daje dach? Ja, proszę cię, wracam po ośmiu godzinach w urzędzie i co? Masz mi dać kawe i kanapki?!

Poszłam do kuchni jak automat. Wyciągałam produkty z lodówki, ręce latały. W środku wszystko zbite w jeden twardy węzeł. Rano jeszcze skakałam z euforii na myśl o wieczorze, włosy ułożyłam, buty wypastowałamowłam. A teraz…

— Ano właśnie! — warknął Tomasz zadowolony, włączając telewizor na cały regulator. — I szybko! Jestem głodny jak wilk!

Gdy patelnia się grzała, zerkałam przez okno. Na podwórku kobieta w moim wieku wyprowadzała jamnika, śmiała i rozmawiała przez komórkę. Taka wolna, lekka… Jakże potrzebowałam tej lekkości.

— Haniu! Zasnęłaś tam?! — ryknął z salonu.

— Robię już, robię! — odkrzyknęłam, gorączkowo przewracając schabymienne kotlety.

Stanął w kuchennych drzwiach, oparty o futrynę.

— Słuchaj, jutro wieczorem przyjdzie Wojtek, sprawy obgadamy. Żadnych twoich koleżanek. Cicho siedzisz w domu, herbatę podasz, jak ci każę.

— Ale jutro sobota — bąknęłam cicho. — Chciałyśmy z dziewczynami na kawę do Cicha…

— Jakie “dziewczyny”? Czterdzieści trzy masz, Haniu, opamiętaj się! Czas głowę na kark włożyć. Dom, rodzina — to twoje miejsce. Nie jakieś głupoty z koleż i kawiarniami.

Postawiłam przed nim talerz, usiadłam naprzeciw. Jeść nie mogłam, w gardle tkwił kłak.

— Tomku, czemu tak ze mną? Dawniej byłeś inny… Chodziliśmy razem do teatru, do kina, kwiaty mi przynosiłeś…

— Dawniej! — machnął ręką. — Dawniej byłaś młodsza, ładniejsza. A teraz co zostało? Zbrzydłaś, schudłaś, ubierasz się jak moja babka. Wstyd z tobą wyjść!

Słowa bolały gorzej niż uderzenie. Wstałam, zaczęłam zbierać ze stołu. Łzy napływały, ale powstrzymywałam się. Nie dam powodu do kolejnych docinków.

— Nie becz! — skrzywił się. — Tego babskiego kwilenia nie zniosę. Lepiej pomyśl, jak się ogarnąć. Może na aerobik się zapiszesz, dietę spróbujesz. Bo zupełnie nie dbasz.

Gdy wrócił do telewizora, sięgnęłam po telefon. Do Gosi: «Dzisiaj nie wyjdzie, przepraszam. Przekładamy».

Odpowiedź natychmiast: «Hania, co znów? Już trzeci raz w tym miesiącu! Tak nie można!»

«Wszystko ok, tylko sprawy pilne» — napisałam i skasowałam. Napisałam krócej: «Wszystko w porządku».

Ale Gosia nie odpuszczała: «Przyjeżdżaj do mnie natychmiast. Mówię poważnie».

«Nie mogę, Tomek w domu».

«Haniu, przyjaciółkami jesteśmy dwadzieścia lat. Widziałam
Dzisiaj znów krzyczał. „Wiktoria, co ty wyprawiasz? Gdzie w takim stroju?!” – ryczał Mikołaj przez całe mieszkanie. Do teatru umówiłam się z Bożeną od miesiąca, a ta nowa bluzka z wyprzedaży w Galerii Krakowskiej tak mnie cieszyła.

„Naczynia nieumyte, koszule nie wyprasowane, a ty do teatru?” – złapał mnie za przegub, zostawiając sinawe ślady. „Przecież wczoraj wszystko dogoniłam” – szepnęłam, ale on tylko prychnął: „Dla siebie? Kto cię utrzymuje, mieszkanie daje? Ja przychodzę zmęczony, a tu kanapki!”.

W kuchni, krojąc schabowego, patrzyłam przez okno. Sąsiadka z psem śmiała się do telefonu. Taka lekka, wolna. „Wiktoria, śpisz?!” – warknął. „Prawie gotowe!”.

Potem przyszła jego decyzja: „Jutro przyjdzie Szymański. Żadnych twoich dziewczyn, siedzisz cicho, herbatę podasz”. Zaczęłam: „Ale w sobotę mieliśmy z Ewą kawę w Starej Pączkarni…”. Przerwał mi: „Czterdzieści trzy lata, obudź się! Dom, rodzina – twoje miejsce. Te babskie wyjścia dość!”.

Przy kolacji było gorzej: „Roztyłaś się, postarzałaś, ubierasz się jak baba z targu. Wstyd z tobą wyjść!”. Słowa bolały jak pięści. Schowałam telefon pod rachunkami, gdy pisała Bożena: „Wika, to już trzeci raz w tym miesiącu! Dość tego! Przyjeżdżaj!”. Odpisałam: „Wszystko w porządku”.

U cioci Wandy w Prokocimiu pierogi z jagodami smakowały jak wolność. „Siedemdziesiąt lat z wujkiem Kazikiem – mówiła, patrząc mi w oczy – ale nigdy mnie nie upokorzył. jeżeli mężczyzna tego nie rozumie… szkoda zachodu”.

Wieczorem Szymański chwalił mnie przed Mikołajem: „Żona jak złoto! Cicho, nie pyskuje!”. Usłyszałam dumę w głoszie męża: „Przyuczona. Kobieta zna miejsce”.

Tej nocy patrzyłam w sufit. Kiedyś przynosił goździki, całował po dłoniach. Potem przyszła krytyka – mojej figury, pracy w biurze rachunkowym, sukienek. Ustępowałam dla świętego spokoju.

Rano: „Kawa jak woda! Biała koszula!”. „Nie wyschła, weź niebieską…” – próbowałam. „Ja decyduję, co mi pasuje! Susz suszarką!”. Stojąc z gorącym powietrzem w dłoni, wspomniałam słowa cioci.

W pracy Magda zauważyła: „Co z tobą? Jakby cię gasili”. „Zmęczona”. „Nie, Wiktoria. Kiedyś miałaś iskrę. A teraz? Jakby cię ktoś wyłączył”.

Wieczorem w lustrze zobaczyłam sińce pod oczami i strach. „Wieczerza? Głodny jestem!” – wrzasnął z salonu. W moim odbiciu dostrzegłam przestraszone zwierzę.

Kolacja: „Mięso suche! Sałata bez smaku! Mogłabyś o siebie zadbać – szara cera, włosy jak mokry len”. Głos mi drżał: „Staram się… dom prowadzę…”. Roześmiał się: „Beze mnie byłabyś na bruku! Kto cię taką weźmie? Stara, gruba. Dobrze, iż cię znoszę!”.

Coś się we mnie przestawiło. „Dosyć” – powiedziałam cicho. „Co?!”. „Dosyć tak do mnie mówić. Nie jestem psem”. Zdumiał się. „Oszalałaś? Jak śmiesz?”. „A ty jak śmisz?” – wstałam. „Siedzieć!”. „Ja już skończyłam” – szłam do przedpokoju.

Chwycił mnie za ramię. „Puść” – spojrzałam mu prosto w oczy. „Albo co?”. „Albo odejdę. Na zawsze”. Puścił, drwiąc: „Dokąd? Do Bożki? Długo cię utrzyma z twoją pensją trzy tysiące złotych?”.

W sypialni pakowałam torbę. Dłonie drżały, ale w środku – spokój. Wpadł: „Natychmiast przestań!”. „To moje życie”. „Życie?!” – zaśmiał się szpetnie. „Ty zawsze byłaś nikim! Szarą myszką!”. „Byłam. Już nie jestem”.

Przy drzwiach zawahał się: „Wiktoria, zaczekaj! Możemy pogadać…”. „Nie ma o czym. Przyjdę po resztę, jak wyjdziesz”. „A jeżeli zabronię?”. „To nie twoje”. Słyszałam błaganie: „Kocham cię!”. Odwróciłam się: „Nie kochasz. Nigdy. Jesteś przyzwyczajony, iż ktoś znosi twoją złość”. „Ale jesteśmy małżeństwem!”. „Byliśmy. Teraz będę sobą”.

Na Plantach pachniało bzem. Zadzwoniłam do Bożeny: „Bojka? Mogę dziś? Tak, na stałe”.

Pierwsze tygodnie u Bożeny w Nowej Hucie były trudne. Groził przez telefon: „Beze mnie przepadniesz!”. Przychodził pod blok z różami. Każda próba: „Zmieniłem się, Wika!” – gasła, gdy przypomniały się słowa: „Toleruję cię”.

Miesiąc później wynajęłam kawalerkę na Kazimierzu. Kupiłam jasne meble z Ikei, doniczkowe bluszcze, książki o których marzyłam. Zapisałam się na siłownię i angielski do szkoły językowej.

Ciocia Wanda pytała podczas niedzielnego obiadu: „Żałujesz?”. „Boję się czasem.
Dzisiaj Mikołaj wrócił do domu i od razu ryknął: “Ewa, co ty wyrabiasz?!

Idź do oryginalnego materiału