Jaśmina krok po kroku zaczęła przygotowywać się pod czujnym okiem Taris do ważnej misji. Dajmy im chwilę czasu i korzystając z tego, iż magia jest wielka, rzućmy okiem na to, co dzieje się we wsi i na cmentarzu. Nasi bohaterowie stracili go z oczu, a przecież dzieją się tam teraz rzeczy bardzo ważne. Pamiętacie niebieskookiego nieboszczyka, jaki podniósł się ze świeżego grobu i udał w stronę wsi?
Był to Hajm, wiejski kowal, a może raczej to, co z niego zostało po tym, jak umarł przed dwoma tygodniami. Nie był jeszcze starcem. Miał znany w dolinie warsztat, córkę, zięcia i wnuczkę Janis. Jednak pewnego dnia przy pracy młot nagle wypadł mu z ręki, a on sam osunął się na ziemię obok kowadła. I umarł. Tak po prostu.
ale nie dane było mu spoczywać w pokoju, choć rodzina i cała osada wylali sporo łez w tej intencji, rozlali ofiarne wino i spożyli dwa jagnięcia podczas stypy. Wskrzeszony (choć to nie najlepsze określenie) przez nekromantę kowal znalazł się w dość dziwnej sytuacji. Nie był już umarły, ale i nie był i żywy. Nekromanta nie ma boskiej siły. Nie może odwracać skutków śmierci. Potrafi tylko panować nad doczesnymi szczątkami ludzi czy zwierząt i to tylko o tyle, o ile wystarczy mu zgromadzonej many i siły woli dla przejęcia kontroli nad nieżywą już materią. W przypadku Hajma sprawy jednak miały się nieco inaczej. Coś sprawiło, iż jakkolwiek nekromanta zdołał tchnąć w jego truchło coś na kształt życia, to już zupełnie nie zdołał zapanować nad wprawionym w ruch ciałem kowala. Powstawszy z grobu, trup Hajma odczuwał jedną potężną, nieprzemożną chęć. Chciał zobaczyć - jak można najszybciej - swoją ukochaną wnuczkę Janis.
Toteż natychmiast po wstaniu z grobu skierował swoje kroki w stronę pobliskiej wsi, powtarzając po drodze imię wnuczki: “Janis! Janis! Janis!”. Idąc tak nieco sztywnym krokiem, zdołał się jednak były kowal zorientować, iż dzieje się coś złego. Po pierwsze, doszło do niego, iż wstał z grobu. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek w ten sposób zaczynał jakikolwiek ze swoich dni. Do jego przyćmionej jaźni doszło, iż coś utracił. Nie miał jednak wiele czasu zastanawiać się nad tym fenomenem. Po drugie bowiem, w jego głowie dudnił jakiś obcy głos, który odwlekał go od pochodu do wsi, nakazując podejść do wozu i wziąć broń. Nie-umarły i nie-żywy Hajm przystanął na chwilę i spojrzał przez ramię za siebie.
Przed jego modrymi oczami pojawiła się straszliwa scena: oto jakaś nieznana postać w czarnym płaszczu podnosiła z grobów umarłych i zbierała ich przy wozie, z którego dwa orki rozdawały ożywionym nieboszczykom broń. Działo się to na cmentarzu przy jego wsi! Co więcej, czarna postać najwyraźniej i jego próbowała namówić, by przyłączył się do szczerzących zęby szkieletów.
Hajm spojrzał na swoje ręce. Sine w kolorze, ale to wciąż jego ręce. Silne, żylaste, muskularne. Ani śladu kości, rozpadu, śmierci. Spojrzał w dół pod stopy - umięśniony tors, płaski brzuch pod białą, odświętną koszulą, trochę tylko przybrudzoną ziemią. Najlepsze, wysokie buty i paradne portki, jakie wciągał na siebie od wielkiego święta, bowiem nie lubił ich zbytnio, gdyż będąc zbyt obcisłymi, trochę krępowały ruchy.
I znów spojrzał na to, co działo się w centrum cmentarza pod obeliskiem i pobliskim grabem. Czuł coraz większe zagubienie. “Co się dzieje?” - ta myśl uporczywie kołatała się w jego otumanionej jaźni. Nagle wszystko stanęło na swoje miejsca, niczym nocny pejzaż rozświetlony błyskawicą. “Janis! Muszę ratować Janis!”. I Hajm ruszył pędem w stronę wsi.
Trudno wyobrazić sobie, jakież było zdziwienie Ellen, córki kowala, kiedy zobaczyła swojego ojca, którego wciąż opłakiwała, biegnącego pędem od strony cmentarza. Gliniana miska z wyrabianym ciastem wypadła jej z oniemiałych dłoni. Nim zdążyła ochłonąć, jej zmarły przed dwoma tygodniami ojciec już wpadł do obejścia krzycząc: “Janis!”. Mała, może pięcioletnia dziewczynka, która do tej pory bawiła się z czterema kociętami na progu starego domostwa, podniosła wzrok i krzyknęła radośnie:
- Dziadunio!
- Janis! - kowal przypadł do wnuczki i zamknął ją w mocnym uścisku. Ellen ścisnęła mocniej nóż, po który machinalnie sięgnęła.
Kowal w mgnieniu oka oderwał się od wnuczki, jednym susem skoczył do swojej do niedawna kuźni, wyminął zdumionego zięcia, chwycił ulubiony młot, wskazał palcem na wnuczkę i najcieplej, jak umiał, wypowiedział słowo: “Janis!”. Po czym włożył w dłoń wciąż oniemiałego zięcia inny młot i ciągnąc go za rękaw lnianej, zgrzebnej koszuli podążył do wyjścia z obejścia. Przy niskim płocie, obejrzał się jeszcze raz, złowił wzrokiem spojrzenie córki i powtórzył “Janis!”, wskazując palcem wymownie na chatę i jej krzepkie drzwi.
Kiedy Hajm, ciągnąc za sobą potykającego się zięcia, przemierzał wioskę szybkim krokiem kierując się w stronę cmentarza, na progach domostw zaczęli pojawiać się ich mieszkańcy, zaniepokojeni dziwnym widowiskiem. Niektórzy trzymali w rękach widły i inne narzędzia służące na co dzień wykonywaniu co cięższych prac polowych. Wieśniacy, zachowując bezpieczny dystans, przyłączali się do dziwnego pochodu, na czele którego podążał ich niedawno zmarły i opłakany już przez wielu sąsiad. Procesja przesuwała się w milczeniu w stronę pobliskiego cmentarza.
Dotarłszy na skraj cmentarza, pochód zatrzymał się. Hajm ogarnął spojrzeniem nekromantę, grupę szkieletów przy wozie, gramolących się z mogił świeżo podniesionych umarlaków i zważył w ręce swój młot, jakby się zastanawiał, od czego zacząć nowy dzień roboty. Stojący za nim pobladłszy zięć zaczął rozumieć całą grozę sytuacji. Zerkał to na grupujące się przy wozie szkielety, to na teścia, pojmując coraz lepiej, iż oto nadeszła chwila, jakiej nie pożyczysz najgorszemu wrogowi. Zebrani za nimi wieśniacy, zbili się w ciasną grupę i coś sobie pokazywali, wskazując palcami w stronę cmentarza i zabobonnie szepcąc między sobą.
Hajm oderwał spojrzenie od kręcących się przed nim w oddali wrogów i przeniósł wzrok na zięcia. Wyciągnął rękę, wskazał w kierunku wsi, skąd przyszli i rzekł z całym przekonaniem, na jakie mógł się zdobyć:
- Janis!
Potem w milczeniu wskazał w stronę szkieletów przed nimi i oblicze jego stężało w gniewie.
- Tak, ojcze... – powoli rzekł Sven, zięć kowala – libo my, libo oni.
Po czym odwrócił się w stronę grupujących się za nimi wieśniaków:
- Chopy!... I baby!... - dodał widząc w niewielkim tłumku i kilka krzepkich postaci niewieścich – Moja głowa za mała, co by się w tej sprawie rozebrać, ale pojmuje jedno. Coś nam tu całkiem się nie podobo. I rzekno wam wincyj: nie bedo nam jakieś czarowniki bezporzondku na smyntarzu robić! Komu ojcowska chata miła - za mną! Bij psubratów!!!
Zakończywszy tę krótką mowę motywacyjną i nie czekając na odzew ze strony sąsiadów, Sven popluł w krzepkie dłonie. W jedną rękę chwycił młot kowalski, w drugą kawał grubiej, acz krótkiej dębowej gałęzi, jaka leżała w trawie pod jego nogami. Gałąź rozchodziła się na jednym końcu tak, iż złapawszy ją w tym miejscu, zyskał przyzwoitą tarczę wychodzącą trochę za łokieć i zasłaniającą całe przedramię. Spojrzał na stojącego nieruchomo teścia i złowił jego gorejący wzrok.
- Janis... - szepnął Hajm i spiął się do skoku naprzód.
- Ano... - odpowiedział również szeptem Sven, skinął głową i zastrzelał knykciami palców zaciskającymi się na młocie i gałęzi...
I wystrzelili obaj do przodu jak dwa myśliwskie psy jednocześnie ze smycz spuszczone! Hajm długim susem przypadł do wyłażącego z pobliskiej mogiły kościotrupa i celnym kopnięciem posłał jego czerep w stronę obelisku. Wziął rozmach i dosięgł młotem nieco dalej znajdujący się szkielet, który już człapał w stronę centrum cmentarza. Rozleciały się kości z suchym trzaskiem na wszystkie strony. Nie podtrzymywany już przez nic fragment pordzewiałego pancerza zachrzęścił, upadłszy na ziemię.
Sven krótszy nieco skok wprzód wykonawszy, naparł dębową gałęzią na obezgłowionego przez Hajma kościotrupa i przygniótł go do nagrobnego kamienia z taką mocą, iż ten również z trzaskiem rozpadł się na pojedyncze kości.
Sven wymienił spojrzenia z teściem i przynajmniej w jednym z nich serce urosło od tej szybkiej wiktorii. Tłumek wieśniaczek i wieśniaków, widząc jak Sven z Hajmem rozbili w puch dwa kościotrupy, wyrzucił w górę ręce z widłami, motykami oraz grabiami i podniósł radosną wrzawę, śmiało już postępując za prowadzącymi go młodym kowalem i jeszcze wczoraj martwym kowalem.
Przesuwająca się do centrum cmentarza grupa wieśniaków, obracająca napotkane po drodze szkielety w wirujące kościane mikrotornada nie mogła ujść uwadze ni nekromanty, ni grupujących się pod grabem podniesionych z mogił wojowników. Czarownik przerwał kolejny raz obrzęd i obrócił się w stronę torujących sobie do niego drogę wieśniaków. Choć twarz jego skrywał cień kaptura, cała postać tym razem emanowała zwyczajnym strachem. Takiego obrotu spraw najwyraźniej zupełnie się nie spodziewał.
Nekromanta krzyknął coś w niezrozumiałym języku i wyciągnął obie ręce przed siebie, wskazując na nacierających wieśniaków i wieśniaczki. Na ten zew zgrupowane przy wozie szkielety ruszyły do ataku, wywijając orężem podjętym z wozu. Dwa orki przybrały niepewne i wyczekujące pozy, nie bardzo spiesząc się ze wsparciem ataku umarlaków. Powracające z nieudanego pościgu za Jaśminą szkielety wlekły się pomału z drugiego końca cmentarza, nie reagując na cokolwiek. Najwyraźniej nekromanta niezbyt panował już nad wszystkimi podniesionymi z grobów wojownikami.
Wkrótce nieopodal obelisku w centralnej części cmentarza zaczęły rozgrywać się niezmiernie dramatyczne sceny. Pchnięte wolą nekromanty kościotrupy zebrane dotąd przy wozie starły się z trzaskiem z nadchodzącymi w awangardzie kowalami. I choć szkielety górowały wielokrotnie liczebnością nad dwoma kowalami, to jednak gwałtownie wynik starcia stał się nieoczywisty. Hajm pracował z nieludzką siłą młotem, który w jego rękach bardziej przypominał targane huraganem skrzydła wiatraka na moment przed uleceniem w przestworza niż narzędzie znojnego trudu. Mielił z niewiarygodną wręcz prędkością, przerabiając kolejnych napastników na kościane fontanny i rozbryzgujące się wokół fragmenty rynsztunku i oręża.
Postępujący za nim Sven, tylko nieco ustępował w prędkości i sile swemu cudownie ożywionemu teściowi. Podczas kiedy Hajm z furią bił młotem w następujące bezładnie fale wrogów, Sven czyniąc od czasu do czasu szybkie wypady, kończył dzieła podjęte przez Hajma, przygważdżając swym młotem źle trafione przez Hajma kościotrupy. Postępujący za nimi zwartą grupą wieśniacy i wieśniaczki bezlitośnie przerabiali na kościane puzzle tych spośród szkieletów, którym udało się wydostać z niewielkim tylko szwankiem spod kowalskich młotów.
Temu nieoczekiwanemu pogromowi towarzyszyły snujące się wokół tylko co powstałe z grobów szkielety, najwyraźniej nie dość zmotywowane wolą nekromanty czy też w ogóle jej nadzoru pozbawione. Jeden z zupełnie nagich, świecących białymi kośćmi szkieletów zaczął z zapałem uganiać się za kilkoma motylami. Inny usiadł niepewnie na nagrobnym kamieniu, przechylił niebezpiecznie do tyłu, padł na grobową płytę i ot, tak po prostu rozpadł na pojedyncze kości, niczym źle złożony model anatomiczny. Słowem - cmentarz pogrążał się w chaosie trudnym do opisania i jeszcze trudniejszym do ogarnięcia wolą najwyraźniej słabnącego nekromanty.
Czarownik, widząc łamiące się szyki kolejnych fal atakujących szkieletów i kości latające w coraz większym promieniu, zrozumiał z przerażeniem, iż realizowana przez niego misja nie ma szans na powodzenie. Być może gdyby jego mocodawcy szerzej nakreślili przed nim sytuację taktyczną, jaka czekała na niego na miejscu realizacji zadania, nie musiałby teraz głowić się nad wyjściem z coraz gorszego położenia. Ale nie! Jak zawsze! Miał być spacerek: “Otworzysz portal na opuszczone cmentarzysko, podniesiesz, ilu dasz radę, umarlaków, spetryfikujesz ich jako tako i oddasz pod komendę użgaardzkiemu oficerowi prowadzącemu szturm na zamek. Dalej działasz zgodnie z poleceniami Użgaardczyka do czasu nowych rozkazów”. Bułka z masłem. Zadanie rodem z pierwszego kursu nowicjuszy w Daar Morque.
“O, takiego wała!” - myślał gorączkowo nekromanta. “Czemu, na ciemne demony, nikt nie wspomniał o wsi?!” - pieklił się dalej w swoich szybkich obserwacjach. “No kto normalny urządza rytuał podnoszenia umarłych w biały dzień ludziom pod nosem!?”... “Opuszczone cmentarzysko, taa...”. “Jobuszki-worobuszki, toż wysłali mnie na jakiś odpust, bez rozpoznania, wsparcia i pomysłów, co robić, jeżeli coś się schrzani.”. Gorączkując się w ten sposób, nekromanta w ogóle nie zwrócił uwagi, iż im bardziej się odrywa myślami od podniesionych przez siebie szkieletów, tym bardziej nieporadnymi one się stają. Kiedy nieco ochłonął, obraz placu boju przedstawiał dramatyczny widok: wieśniacy ganiali już za pojedynczymi umarlakami, tłukąc je bezlitośnie, póki nie rozpadały się na pojedyncze kości. Kilku nieumarłych wojowników jeszcze trzymało szyk, ale cofali się w jego stronę pod potężnymi ciosami dwóch uzbrojonych w młoty napastników. Orki, które rozdawały oręż przy wozie, gdzieś znikły. Powracające z pościgu za tą dziewką truposze zupełnie nie przejawiały cienia subordynacji. Katastrofa. Pełna klęska!
Nekromanta obrócił się w stronę obelisku. Zacisnął zęby, wymamrotał zaklęcie, wykonał kilka skomplikowanych ruchów rękami i obelisk zamienił się w ziejący czernią portal. Nie czekając ani chwili dłużej, nekromanta dał susa w czerń, która z sykiem i trzaskiem zamknęła się za nim, pozostawiając w centrum cmentarza zwyczajny obelisk. Szary i omszały. Z ledwo widocznymi, na wpół zatartymi runami. Dwa orki, które przyglądały się wydarzeniom ukryte pod wozem, wymieniły porozumiewawcze spojrzenia i zaczęły czołgać się w stronę lasu, z którego wyłoniła się jakiś czas temu i do którego umknęła potem ta rudowłosa dziewczyna.
C.D.N.