„Nie chcemy tu już mieszkać, synu. Wracamy do domu. Nie mamy już siły” — rodzice odrzucili miejski luksus dla rodzinnej wsi.
„Twoi rodzice oszaleli, Kamil? Każdy by marzył o takim życiu! Czteropokojowe mieszkanie, jedzenie zawsze gotowe, wszystko pod ręką. A im wiecznie coś nie pasuje!” — zirytowana powiedziała Katarzyna, żona.
„Uważaj, co mówisz, Kasia” — mruknął Kamil.
„Ale to prawda! Nie chcą nauczyć się korzystać z urządzeń, nie wychodzą na dwór, wiecznie niezadowoleni. Dlaczego nie mogą po prostu być wdzięczni?”
Kamil milczał. Sam nie wiedział, co się dzieje. Rodzice naprawdę się zmienili. Kiedyś aktywni, pełni energii, uśmiechnięci — teraz chodzili po mieszkaniu jak cienie. Przywiózł ich do miasta, zabrał z zapadłej wsi, kupił im wszystko, co najlepsze — i co w zamian? Smutek w oczach i cisza. Czyżby popełnił błąd?
Przeprowadzkę ze wsi długo odkładali. Kamil namawiał, przekonywał, obiecywał złote góry. Rodzice nie sprzedali domu — zresztą nie było potrzeby, syn miał pieniądze. W końcu się przeprowadzili, ale ich dusze, jak się zdawało, zostały w tej chacie pod białymi brzozami.
Jan i Jadwiga nigdy nie przywykli do nowego miejsca. Brakowało im hałaśliwego podwórka, sąsiadów przychodzących „na herbatę”, ogródka, zapachu ziemi po deszczu. Tutaj — obce twarze, zamknięte drzwi, szybkie samochody i wieczny pośpiech. choćby samochód, który Kamil podarował ojcu, ten bał się prowadzić — za dużo znaków, zakrętów, nieznanych ulic.
„Jak tam nasi sąsiedzi?” — wzdychała Jadwiga. — „Na pewno w tym roku urodziły się ogórki, tyle deszczu było… A ja choćby nie ugotowałam dżemu malinowego.”
„Przestań, serce krajesz…” — szeptał Jan, ocierając oczy. — „Co noc śnię o naszym domu. Wszystko tam swoje. A tu… tu jesteśmy obcy.”
„Nie chcieliśmy cię urazić, synu. Wiemy, iż się starasz… Ale to nie dla nas. Nie możemy tu żyć.”
„A ty kiedy ostatnio go widziałeś?” — spytał Jan. — „Przecież to za drogą, a czasu zajrzeć nie masz. A twoja Kasia tylko oczami przewraca, jak jej o nawożeniu opowiadam…”
Wtedy Kamil wszedł do domu. Przyniósł zakupy, jakieś rzeczy. Zobaczył ich oczy i zrozumiał — czas mówić otwarcie.
„Mamo, tato, co się dzieje?”
„Synu… wyjeżdżamy” — cicho powiedział Jan. — „Wracamy do domu. Nie mamy już siły tu mieszkać. Jest nam ciężko. Jesteśmy tu obcy. Tam mamy dom, ziemię, brzozę w obejściu. Tu ładnie, wygodnie… ale nie dla duszy.”
Kamil milczał. Patrzył na rodziców, na ich zmęczone twarze, na dłonie przyzwyczajone do ziemi, do prostego trudu. Nie rozumiał — jak można odrzucić wszystko, co im zgotował? Ale nie sprzeciwił się.
„Dobrze. Za tydzień pomogę z przeprowadzką. Wasza decyzja — szanuję.”
„A jutro?” — nieśmiało zapytała Jadwiga. — „Może jutro znajdziesz czas?”
„Jutro to jutro” — skinął syn.
Nie mógł ich do końca zrozumieć. On sam na wsi się dusił. A oni, przeciwnie, tam oddychali pełną piersią. Czyżby prawda była taka, iż dom to nie ściany i wygody, ale wspomnienia, zapachy, cisza i śpiew ptaków?
Jan i Jadwiga ożyli jeszcze tego wieczoru. Pakowali rzeczy z uśmiechem, marzyli, jak posadzą marchewkę, kogo najpierw zaproszą w gości. Całą noc pili herbatę i szeptali, jak za młodu.
I wtedy Kamil zrozumiał: czasami miłość to nie mieszkania i sprzęty, ale pozwolenie rodzicom wrócić tam, gdzie bije ich serce. Bo dom to nie adres. Dom to tam, gdzie kochają i czekają.