Nazywam się Jan Kowalski i mieszkam w spokojnej dzielnicy na obrzeżach Łodzi. Wszyscy tutaj się znają, szczególnie starszych mieszkańców. Był u nas jeden dziadek — Stanisław Nowak. Niedawno skończył osiemdziesiąt dwa lata, ale trzymał się dziarsko, mimo chudości i przygarbionych pleców. Codziennie rano odpalał swojego starego malucha i jechał do centrum — po emeryturę, do apteki albo na targ. Miał choćby towarzyszkę życia — Wandę Majewską, o dwadzieścia lat młodszą, energiczną, zadbaną, o dobrych oczach. Wieczorami spacerowali, trzymając się za ręce jak nastolatki na randce. Sąsiedzi patrzyli na nich z uśmiechem i, szczerze mówiąc, trochę im zazdrościli tego cichego szczęścia.
Pewnego dnia w domu Stanisława pojawił się wnuk. Przyjechał ze wsi pod Bydgoszczą — Krzysztof. Na pierwszy rzut oka skromny chłopak, dwudziestosiedmioletni, grzeczny, choćby nieco nieśmiały. Opowiadał, iż na wsi nie ma pracy, życie tam to udręka, i prosił dziadka o tymczasowy dach nad głową. Mówił, iż jak tylko znajdzie pracę, wynajmie mieszkanie i sprowadzi narzeczoną. Stanisław nie miał wątpliwości — wpuścił go. To przecież rodzinna krew, jak mógłby nie pomóc?
Początkowo wszystko układało się dobrze: Krzysztof biegał na rozmowy kwalifikacyjne, szukał swojej drogi. Dziadek pomagał, jak mógł — karmił, ubierał, choćby dawał drobne na wydatki. Wandzie poświęcał mniej uwagi — wszystkie zasoby szły na młodego. Ona tylko wzdychała, ale rozumiała: rodzina to rodzina.
Minęły dwa miesiące. Wnuk stracił zainteresowanie pracą — dziadkowa emerytura okazała się całkiem pokaźna. Starczało na wszystko: papierosy, taksówki, spotkania z kumplami. Tylko narzeczona, ta wiejska, dzwoniła prawie co wieczór: „Kiedy wreszcie zabierzesz mnie do miasta?”. Wtedy Krzysztof się zmobilizował — znalazł pracę jako ochroniarz w supermarkecie i dostał pierwszą wypłatę.
Ale potem stało się coś, co mrozi krew w żyłach. Zwrócił się do dziadka z najniewinniejszą miną i powiedział: „Dziadku, chcę oficjalnie u ciebie zamieszkać. Dajmy tymczasowe zameldowanie, a dla formalności podpisz mi parę papierów na mieszkanie. Będę ci za nie płacił, wszystko zgodnie z prawem”. Stanisław, nie wnikając w szczegóły, podpisał.
Tydzień później do mieszkania wprowadziła się Ewa — owa narzeczona. Młoda, z manicurem i kapryśnym spojrzeniem. niedługo para oświadczyła Stanisławowi, iż mieszkanie teraz należy do nich. Okazało się, iż podpisał darowiznę. Starzec zrobił się biały jak ściana. Trzęsły go wściekłość i upokorzenie. Nie mógł uwierzyć, iż jego własny wnuk mógł zrobić coś tak podłego.
Młodzi nie bawili się w dyplomację. Zaproponowali dziadkowi i Wandzie przeprowadzkę do starego domu na wsi, „na świeże powietrze”, bo tam będzie im lepiej. Ale kobieta nie była taką osobą, za jaką ją uważali. Wanda Majewska lata pracowała w telewizji, znała dziennikarzy, prawników i ludzi z wpływami. Podniosła taki raban, iż sprawa trafiła do wiadomości.
Gdy sąsiedzi poznali prawdę, całą ulicą poszli na policję. Złożyli zeznania, przyprowadzili świadków, opisali wszystko, co wiedzieli. A po kilku dniach do drzwi mieszkania zapukali mundurowi. Wnuk zrozumiał — jego przekręt się nie udał. Pod presją społeczną zrzekł się mieszkania, spakował walizki i uciekł z Ewą z powrotem na wieś. Tylko nie do swojej — tam spotkał się z pogardą. Rodzina odwróciła się od niego. choćby matka powiedziała, iż nie chce go więcej znać.
A Stanisław pozostał w swoim mieszkaniu. Ale euforia nie wróciła od razu. Długo siedział w milczeniu, wpatrując się w okno. Tylko Wanda trzymała go za rękę i szeptała: „Nie jesteś sam, Stasiu. Jesteśmy razem”.
Czasem zdrada nie przychodzi z zewnątrz. Nosi twoje nazwisko, nazywa cię „dziadkiem” i uśmiecha się czule, aż zabierze ci wszystko, co masz.