Przyszłość na horyzoncie: powracający czas

newsempire24.com 1 dzień temu

W mroźny listopadowy wieczór w miasteczku Nadrzecznym, przesiąkniętym zapachem wilgoci i opadłych liści, Krzysztof zatrzymał się przed witryną starego antykwariatu. Zegarki, małe i delikatne, ze starą tarczą i cienkimi wskazówkami, zdawały się szeptać o przeszłości. Przypominały mu dziadków, o dniach, gdy jako chłopiec zafascynowany śledził ruch trybów pod lupą. Patrzył, jak wskazówki powoli suną do przodu, i nagle zrozumiał: nie chce się spieszyć. Nie teraz. Nie tam, gdzie czeka koniec osiemnastu lat życia. W środku wszystko było już postanowione, ale na zewnątrz — tylko szary deszcz, brudne kałuże i chłód, od którego bolało serce.

Krzysztof wszedł do sali sądowej z kwadransem spóźnienia. Jego prawie już była żona, Ewa, siedziała przy oknie, trzymając dłonie na teczce z dokumentami. Jej twarz była spokojna, ale palce, nerwowo bawiące się rogiem papieru, zdradzały napięcie. Nie patrzyła na niego, nie była zła — po prostu czekała, jakby to nie był koniec ich historii, a zwykłe spotkanie biznesowe. Krzysztof przypomniał sobie, jak kiedyś razem składali meble w swoim pierwszym mieszkaniu: kłócili się, śmiali, pili herbatę prosto na podłodze. To wspomnienie ukłuło jak odłamek szkła, a on przełknął je bez słów.

Sędzia była szybka jak wiatr za oknem. Pytania, podpisy, pieczątki — wszystko zajęło mniej niż dziesięć minut. Jakby ich wspólne lata — wakacje, kłótnie, noce pod starym kocem — dało się zamknąć w kilku formalnościach.

Na wyjściu Ewa powiedziała:

— Nie zapomnij poświadczyć papierów u notariusza. Dziś.

Krzysztof skinął głową. Chciał powiedzieć „przepraszam”, ale nie wiedział za co. Chciał powiedzieć „dziękuję”, ale nie znalazł za co. Zamiast tego wykrztusił:

— Jesteś… piękna.

Spojrzała na niego jak na obcego i odeszła. Jej kroki rozpłynęły się w odgłosach deszczu, a delikatny zapach jej perfum zawisł w powietrzu jak duch przeszłości.

Krzysztof zastygł w pustym korytarzu sądu. Gdzieś zatrzasnęły się drzwi, ktoś zakaszlał, ktoś rozmawiał przez telefon. A on myślał: „To koniec? Czy początek?”

Zamiast do domu pojechał do warsztatu dziadka, w stary zakątek Nadrzecznego, gdzie czas zdawał się stać w miejscu. Mały pokój z niskim sufitem pachniał olejem i kurzem. Półki były zastawione słoikami ze śrubkami, pudełkami ze sprężynami i starym plakatem o zegarmistrzostwie. Klucz do warsztatu wciąż leżał w jego starej portmonetce, w wytartej kieszonce. Krzysztof otworzył drzwi, włączył światło. Lampa mrugnęła, ale zapaliła się, zalewając wszystko znajomym żółtym światłem, od którego w dzieciństwie bolą oczy.

Zegar na ścianie tykał, jakby pilnował rytmu jego życia. Krzysztof usiadł przy starym stole, przesunął palcami po chropowatej powierzchni, czując każdą rysę, każde zadrapanie. Jego dłonie drżały — nie ze strachu, ale z nagłego wrażenia, iż znów mają w sobie sens. Wyjął z szuflady stary zegarek, którego nie naprawił wiele lat temu. Rozebrał go, rozłożył trybiki na tkaninie, oddychając skupionym rytmem. Złożył. Nakręcił. Tik. Jeszcze tik. I nagle — czas zaczął szeptać, jakby mówił: „Jeszcze tu jestem”.

Następnego dnia wrócił. Potem znowu. Po trzech tygodniach zmienił starą tabliczkę na nową: „Warsztat otwarty”. Kartka wisiała na krzywym taśmie, ale trzymała się pewnie, jakby wiedziała, gdzie jest jej miejsce.

Ludzie zaczęli do niego przychodzić. Starsze panie przynosiły antyczne zegarki z ostrożną nadzieją w oczach. Mężczyźni z drogimi mechanizmami pojawiali się z zakłopotaniem, jakby awaria zegarka zachwiała ich światem. Młodzi ludzie podsuwali dziwne pomysły: „A można, żeby tarcza świeciła?” Krzysztof kiwał głową, brał w dłonie ich skarby i naprawiał. Milczał. Słuchał. Czasem ludzie mówili nie o zegarkach, ale o swoich problemach — o rozwodach, stratach, o tym, co się w nich popsuło. A on wkładał trybik, i mechanizm znów ożywał.

Pewnego dnia przyszła do niego dziewczyna — drobna, z kasztanowymi włosami i lekkim uśmiechem. Nazywała się Kinga. Przyniosła stary zegarek ojca — obudowa była porysowana, wskazówki zatrzymane. Patrzyła na Krzysztofa z wątpliwością, jakby bała się, iż rzeczy już nie da się uratować.

— Da pan radę? — spytała cicho.

Skinął głową. Pracował długo, z przerwami, jakby nasłuchiwał nie tylko mechanizmu, ale i jej cichej tęsknoty.

Po miesiącu Kinga wróciła. Bez zegarka, ale z torebką, w której była gorąca herbata i domowe ciasto. Potem przyszła znowu, bez powodu. Pewnego dnia razem przeglądali pudełko ze śrubkami, i nagle powiedziała:

— Nie tylko naprawiasz zegarki. Składasz ludzi. Po kawałku. Niepostrzeżenie.

Krzysztof się uśmiechnął — pierwszy raz nie z grzeczności, ale bo nie mógł inaczej. Jego serce, zmarznięte w ten szary dzień w sądzie, zaczęło odtajać.

Rok później ten sam zegarek, który naprawił dla Kingi, tykał w ich wspólnym mieszkaniu. Obok stały książki, waza z zasuszonymi rumiankami i zdjęcie z ich spaceru nad rzeką. Krzysztof wciąż się spóźniał — na targ po warzywa, na pociąg, na wieczorne spotkania, na nowe życie, które teraz wydawało się ciepłe i prawdziwe.

Gdy Kinga pytała: „Gdzie byłeś?” — odpowiadał:

— Tam, gdzie czas ożywa. Gdzie się go nie traci, a znajduje.

I to wystarczało. Bo czas teraz tykał nie tylko w zegarkach. Szedł obok, w ich krokach, w śmiechu, w ich wspólnej drodze.

Idź do oryginalnego materiału