Dzisiaj w moim dzienniku chcę opisać ten dzień, który wszystko zmienił. Może kiedyś przeczytam to i uśmiechnę się, jak na starość opowiada się wnukom o tym, jak los potrafi zaskoczyć.
Wieczorem, przy kubku herbaty i kawałku sernika, siedziałam z babcią Ireną w kuchni. Urodziny – siedemdziesiąt pięć lat, dopiero co skończyły się gwarne przyjęcie, goście rozeszli się, a my zostałyśmy we dwie. Ciepło, spokój i te chwile, które pamięta się najdłużej.
— Mówisz, babciu, iż faceci lubią oczami… — zaczęłam niespodziewanie, patrząc w dół. — To powiedz mi, co jest ze mną nie tak?
— Wszystko z tobą w porządku, kochanie — odparła stanowczo babcia. — Mądra, ładna, dobra, kulturalna. Czego jeszcze trzeba?
— To dlaczego jestem sama? Dwadzieścia pięć lat, babciu… Koleżanki mają mężów, dzieci, a ja… jakbym utknęła.
— Po prostu jeszcze nie spotkałaś adekwatnego człowieka — uśmiechnęła się ciepło. — A ten jeden, jak mu tam było… Bartek?
— Był — skinęłam głową. — Aż okazało się, iż ma żonę. Zniknął tak samo cicho, jak się pojawił.
— Słusznie, iż go wyrzuciłaś — mruknęła babcia, gniotąc serwetkę. — Żonaci to nie miłość, tylko cudzy ból. Zrobiłaś dobrze. Ale twoje szczęście cię jeszcze znajdzie. Zobaczysz.
Następnego dnia rankiem lekko prószył śnieg. Biegłam do pracy w nowym beżowym płaszczu, omijając kałuże i śliskie placki lodu. Myśli krążyły gdzieś daleko, aż nagle oblała mnie brudna fala — prosto na mnie.
Cała przemokłam. Elegancki płaszcz momentem stał się szarobrązowy. Zamarłam, czując, jak łzy napływają do oczu.
— Przepraszam! — Podbiegł do mnie mężczyzna w kosztownym płaszczu. — Na litość boską, nie zauważyłem. Zdeptałem cię, co?
— Od przeprosin nie zrobi mi się cieplej! — wykrztusiłam. — Jak teraz pójdę do pracy?
— Odwiozę cię. I do pralni też. Płaszcz wyczyścimy, słowo. Jestem Marek, tak przy okazji.
— Ewa…
Pomógł mi przejść przez ulicę, otworzył drzwi samochodu i zawiózł najpierw do biura, a płaszcz — od razu do pralni. Dzień minął w nerwowym oczekiwaniu, ale zapomniałam zapytać Marka o numer. Teraz dręczyło mnie — jak go teraz odnaleźć?
Wieczorem, stojąc przed biurem, już wzywałam taksówkę, gdy nagle usłyszałam:
— Ewa!
Biegł w moją stronę mężczyzna z bukietem. Bartek. Ten sam.
— Musimy porozmawiać!
— Nie mamy o czym! — odparłam twardo. — Wracaj do swojej żony!
— Nie odejdę tak po prostu — złapał mnie za rękę. — Ewa, musisz mnie wysłuchać…
— Puść ją! — rozległ się głos za moimi plecami.
Stał tam Marek. Pewny siebie, stanowczy, zimny. Narzucił mi na ramiona wyczyszczony płaszcz i zwrócił się do Bartka:
— To moja kobieta. Nie waż się jej dotykać.
— Co? — Bartek zbladł. — Od kiedy to?..
— Wszystko w porządku, Marku — powiedziałam, uśmiechając się. — W ogóle go nie znam.
Wsiedliśmy do samochodu, a ja szepnęłam cicho:
— Dziękuję. Uratowałeś mnie.
— Głupstwo — uśmiechnął się lekko. — Ale liczyłem przynajmniej na kolację w zamian za płaszcz.
— A ja myślałam, iż co najmniej na ślub — odparłam.
Pół roku później w tym samym domu, gdzie babcia Irena obchodziła urodziny, znów zebrała się cała rodzina — tym razem na ślub Ewy i Marka.
I tylko jedna uśmiechała się z wyjątkowym błyskiem w oczach — babcia Irena.
— Co ci mówiłam, Ewuniu? — szepnęła mi do ucha. — Przeznaczenie i w kałuży cię znajdzie.