Dziennik
10 maja
„Dzwonił dziś do mnie… Znowu. Głos miał taki znajomy, a jednak obcy. Serce waliło mi jak młotem, aż bałam się, iż obudzę Wojtka. Telewizor w tle zagłuszał ten hałas, ale i tak ledwo mogłam złapać powietrze.
– Halo, Kinga? – usłyszałam.
– Tak… – szepnęłam, przyciskając się do ściany w przedpokoju. Kolana miałam jak z waty.
Nie powinnam była odbierać. Nie powinnam była w ogóle sprawdzać, kto dzwoni. Ale zrobiłam to. I teraz słyszę jego słowa, które wbijają się we mnie jak nóż:
– Tęsknię. Nie mogłem dłużej czekać. Muszę cię zobaczyć.
Wzięłam głęboki oddech. Przecież mam spokojne życie. Stabilne. Wojtek to dobry człowiek – pracowity, uczciwy. Znamy się od podstawówki. Wtedy nikt nie widział w nim obiektu westchnień. Był tym „grzecznym chłopcem” w okularach, który zawsze pomagał przy zadaniach z matematyki. Dopiero po latach, przypadkiem spotkaliśmy się w Krakowie. Skończył politechnikę, dostał pracę w dużej firmie. Ja byłam wtedy na ostatnim roku medycyny.
Mama mówiła: „Wyjdź za niego, Kinga. On cię nie zawiedzie”. I wyszłam. Było… spokojnie. Bez burz, ale i bez iskry. Urodziła się Zosia. Teściowa nie wtrącała się, pomagała z wnuczką. Życie toczyło się swoim rytmem.
Aż do tej konferencji w Poznaniu. Tam go poznałam – Macieja. Wysoki, przystojny, taki… inny niż Wojtek. I ta noc w hotelu. Ta jedna noc, która przewróciła wszystko do góry nogami. Wróciłam do domu, ale już nie byłam tą samą kobietą.
Dziś znów zadzwonił. Mówił, iż jest w Warszawie, iż czeka w hotelu „Sobieski”. Że nie może bez mnie żyć.
Stałam przed wejściem, patrząc na oświetlone okna. Mogłam się jeszcze wycofać. Powiedzieć mu, żeby zostawił mnie w spokoju. Ale kiedy wyszedł i wziął mnie za rękę… Całe moje ciało zapłonęło.
Wojtek czekał w domu. Nie spał. Widziałam w jego oczach pytanie, ale nie miałam odpowiedzi.
– Zostaniesz? – spytał w końcu.
Milczałam.
Rano wyłączyłam telefon. Maciej nie mógł się dodzwonić. Ale gdy zegar wybił piątą, wiedziałam, iż muszę iść.
Na dworcu biegłam wzdłuż pociągu, szukając go w oknach. W końcu zobaczyłam – wychylił się, wyskoczył na peron. Koledzy krzyczeli za nim, ale on już trzymał mnie w ramionach.
– Wiedziałem, iż przyjdziesz – szepnął.
A ja płakałam. Bo wiedziałam, iż właśnie zostawiam za sobą całe dotychczasowe życie.
***
Czasem miłość przychodzi za późno. I wtedy trzeba wybrać: zostać w bezpiecznej ciszy… albo rzucić się w wir, choćby jeżeli wiemy, iż może nas porwać. Wybrałam wir. Czytał będę tego konsekwencje w oczach córki, znajomych, w lustrze… Ale dziś, stojąc na tym peronie, czułam tylko jedno: iż żyję po raz pierwszy od lat.”