**Dziennik osobisty**
Dzisiaj dzwonił do mnie Andrzej. Nie spodziewałem się, iż jeszcze zachował mój numer. Minęło piętnaście lat, odkąd wyjechałem z rodzinnego Krakowa na studia do Warszawy. Właśnie kończyłem spotkanie w biurze, gdy telefon zadrżał na stole. Prawie odrzuciłem połączenie, ale zobaczyłem jego imię.
— Cześć, słucham — powiedziałem ostrożnie.
— Krzysiu? To naprawdę ty? Myślałem, iż dawno zmieniłeś numer — usłyszałem radosny głos w słuchawce.
— Andrzej… Jak się masz? — pytałem automatycznie, jeszcze nie mogąc ochłonąć.
— Świetnie! Jestem w Warszawie. Wiem, iż pewnie jesteś w pracy, ale może się spotkamy? Tyle lat…
Zgodziłem się. Godzinę później stałem przed Dworcem Centralnym, rozglądając się w tłumie. Nagle zobaczyłem uśmiechniętego mężczyznę, w którym ledwo rozpoznałem przyjaciela z dzieciństwa. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, potem uścisnęliśmy dłonie, a w końcu — bez słów — objęliśmy się mocno.
— Stary… Nie wierzę — szepnął Andrzej. — Wyglądasz jak prawdziwy biznesmen. Zawsze wiedziałem, iż zajdziesz daleko.
Poszliśmy do pobliskiej kawiarni. Zamówiłem kawę, a jemu — steka z frytkami.
— Teściową przywiozłem na operację — tłumaczył, gdy jadł. — Długo czekaliśmy na termin. A twoja Beata? Pamiętasz ją? Ta, która za tobą latała w liceum?
— Czekaj… To ty jesteś żonaty z Beatą? — zaśmiałem się.
— No jasne! — Andrzej rozpromienił się. — Po twoim wyjeździe bardzo przeżywała. Chciała choćby jechać za tobą do stolicy, ale matka nie pozwoliła. A potem… jakoś tak wyszło. Mam teraz dwóch synów — jeden ma jedenaście lat, młodszy siedem.
— Ja też jestem żonaty — przyznałem, pokazując obrączkę. — Dzieci jeszcze nie mamy.
Andrzej skinął głową, ale po chwili jego wzrok stał się poważny.
— Jesteś szczęśliwy? — zapytał nagle.
Zawahałem się. Pomyślałem o swoim mieszkaniu na Wilanowie, o nowym aucie, o pracy, która pochłaniała każdą wolną chwilę.
— Nie wiem… — odparłem w końcu.
Rozmowa zeszła na dawne czasy — wypady nad Wisłę, ucieczkę „na biegun północny” (czyli do Zakopanego), za którą oberwaliśmy od rodziców. Śmialiśmy się, ale Andrzej nagle spoważniał.
— Nie dzwoniliśmy przez te lata, bo obaj jesteśmy dumni — westchnął. — Ale wiesz co? Przyjedź do nas. Na grill, na ryby. Przywieź żonę.
Obiecałem, iż pomyślę. Gdy wróciłem do domu, Magda akurat wchodziła do mieszkania.
— Spotkałem dziś starego przyjaciela — powiedziałam. — Zaprosił nas do siebie. Może pojedziemy?
— W weekend jest jubileusz mojego taty — przypomniała.
— To w następny. Będziemy łowić ryby, tak jak dawniej… — mówiłem, ale widziałem, jak jej wzrok się rozprasza.
— Kochanie, jesteś zmęczona? — spytałem w końcu.
— Po prostu miałam ciężki dzień — odparła, ziewając.
Położyliśmy się spać, trzymając się mocno, jak dawno już nie. Śniło mi się, iż łowię rybę, ale nie mogę jej wyciągnąć. Krzyczałem, ale nikt nie przychodził z pomocą.
Rano Magda niespodziewanie powiedziała:
— Jedźmy do twojego przyjaciela. jeżeli to dla ciebie ważne…
Uśmiechnąłem się. Może to początek czegoś nowego?
Jechaliśmy samochodem, a ja mówiłem, jak bardzo Andrzej się ucieszy, iż mam najlepszego przyjaciela, iż nie można żyć w ciągłym pędzie… Magda przytakiwała, ale widziałem, iż myślami jest gdzie indziej.
*”Niech się wygada — myślała pewnie. — Zobaczy, jak żyje mechanik z rodziną w małym mieszkanku. Zrozumie, iż nasze życie jest lepsze. Wrócimy do domu, a wszystko wróci do normy. Dzieci? Może kiedyś…”*
A ja wciąż marzyłem o tym, by znów poczuć się jak tam, w dzieciństwie. Gdy byliśmy naprawdę wolni.