Przyjaciółka, która przyprawia o mdłości: opowieść o budzącej lęk przyjaźni

polregion.pl 6 godzin temu

Zawsze byłam zamkniętą w sobie osobą, wolącą samotność od hałaśliwego towarzystwa. Po ślubie poczułam, iż w mężu znalazłam całe to ciepło, zrozumienie i wsparcie, którego może mi wcześniej brakowało. Było nam dobrze w tym przytulnym kokonie we dwoje. Przyjaźnie — rzadkie, ale mocne: z dwiema przyjaciółkami żyłyśmy w różnych miastach, czasem dzwoniłyśmy, pisałyśmy. Mieliśmy to coś: rzadkie, ale szczere. I to mi w zupełności wystarczało.

Ale była jeszcze jedna. Bogusława.

Jak się w moim życiu pojawiła — nie wytłumaczę. Spotkałyśmy się przypadkiem, pogadałyśmy, wymieniłyśmy numery. Na początku wszystko wydawało się niewinne: życzenia na święta, nieoczekiwane przysługi, troska. Bogusia wplotła się w moje życie, ale rozsupłać ten węzeł było niemożliwe — wszystko wydawało się takie miłe. Aż w końcu zrozumiałam: nie jesteśmy sobie pisane. Była z innego świata, a w towarzystwie moich znajomych i współpracowników jej poufałość wprawiała mnie w zakłopotanie. Po jej „żartach” zapadała martwa cisza, którą musiałam na gwałt wypełniać śmiechem lub słowami. Zawsze tłumaczyłam to samo: „Bogusia to dusza człowiek. Nie oceniajcie po zachowaniu”.

Czuła, kiedy miałam gości, i pojawiała się zawsze wtedy. Bez zaproszenia. Z nieodłączną butelką szampana. choćby jeżeli w domu byli ludzie, dla których taki trunek był świętokradztwem. I za każdym razem — toast. Długi, patetyczny, w którym przedstawiała mnie niemal jak bóstwo w ludzkiej skórze: „…ja i Kinga, choć nie rodzona siostra, to jak pierogi z tego samego ciasta…”. Wstyd, zażenowanie, przykrość.

Mąż jej nie znosił. Uważał, iż pozwalam sobą manipulować przez słabość charakteru. Odpowiadał na jej tyrady równie przesadnymi komplementami, po czym wymykał się, zostawiając mnie samą z tym „teatrem absurdu”. Często kłóciliśmy się przez Bogusię. Oskarżałam go o snobizm, on mnie — o ślepotę.

Ale przejdźmy do sedna. Bogusia była obecna w moim życiu przez 12 lat. I przez te lata nic katastrofalnego się nie wydarzyło. Aż do pewnego momentu.

Na jedne z moich urodzin podarowała mi piękną bieliznę z nylonu. Już po pierwszym dniu noszenia moje ciało pokryło się wysypką. Diagnoza — alergia na syntetyki. Od tamtej pory tylko bawełna. Wtedy jeszcze nie łączyłam tego z Bogusią.

Parę miesięcy później moje lekko falowane włosy stały się kręcone jak u Mulatki. Plątały się w kołtuny, wypadały garściami. Męczyłam się, aż w końcu wyrzuciłam szczotkę — też prezent od Bogusi. Włosy zaczęły wracać do normy.

Później — zniknęła spora suma z portfela. Tego samego, który podarowała mi na Dzień Kobiet. Mąż wtedy pierwszy raz rzucił: „No kto inny mógłby wybrać taką paskudną portmonetkę?”.

Moja córka Ola źle się czuła po każdej wizycie Bogusi. Nudności, gorączka, wymioty. Mąż żartował: „Olę od Bogusi bierze”. Śmiałam się. Na próżno.

Nasz kot, Mruczek, żył z nami 7 lat — łagodny, wykastrowany, flegmatyczny. Pewnego razu nie było nas w domu dwa dni. Bogusia, która zgłosiła się, by się nim zaopiekować, zabrała go do siebie. Po powrocie kot nagle rzucił się na mnie — podrapał ramię do krwi. Od tamtej pory stał się agresywny. I za każdym razem, gdy zachowywał się dziwnie, w powietrzu unosiło się: „…od kiedy wrócił od Bogusi…”.

Nadal nic nie rozumiałam. Aż stało się to najgorsze.

Odprowadzając Bogusię, odruchowo wzięłam pilot i włączyłam monitor podglądający klatkę schodową. Kamera była zamaskowana — nikt poza rodziną o niej nie wiedział.

Na ekranie zobaczyłam: Bogusia kuca przed naszymi drzwiami i… czyści wycieraczkę. Potem wyciąga coś z torebki, staje na palcach i wkłada to nad framugę. Wychodzi.

Gdy, sparaliżowana, podeszłam i powiódłam dłonią po górze framugi — ukłułam się. Wystawały tam trzy zardzewiałe igły. A pod wycieraczką — ziarna ułożone w dziwny wzór. Nigdy bym ich nie zobaczyła — sprzątaczka regularnie myła podłogę, choćby pod wycieraczką.

Zawinęłam igły i ziarna w papier i schowałam do wieczora.

Mąż wysłuchał mnie i pierwszy raz w 15 lat małżeństwa nazwał mnie głupią. Nie było mi przykro — miał rację. Zebrał wszystkie dary od Bogusi, od kartek po broszki, i wywiózł za miasto. Wrzucił w bagno. „Żeby nikomu nie wpadły w ręce”.

Zadzwoniłam do Bogusi i powiedziałam tylko jedno:

— Wiesz o co chodzi. Zrób tak, żebyśmy nigdy więcej się nie spotkały. To w twoim interesie.

Potem — kościół. Poświęciłam mieszkanie. I tyle. Zniknęła.

Z jej odejściem zniknęły też dziwne zdarzenia: Oli już nie mdliło, Mruczek znów stał się spokojny. Tylko bielizny z syntetyków przez cały czas nie mogę nosić. Jakby znak: „Strzeżcie się Danajów, choćby gdy dary niosą”.

Nie wierzyłam w uroki. Ale teraz… teraz już nie jestem pewna.

Idź do oryginalnego materiału