Przyjaciółka, która przyprawia o mdłości: historia niespokojnej relacji.

newskey24.com 8 godzin temu

Zawsze byłam osobą zamkniętą w sobie, wolałam samotność od hałaśliwego towarzystwa. Po ślubie czułam, iż w mężu znalazłam wszystko to, czego mi wcześniej brakowało: ciepło, zrozumienie i wsparcie. Było nam dobrze w naszym małym, przytulnym świecie we dwoje. Przyjaźnie miałam nieliczne, ale mocne – z dwiema przyjaciółkami, które mieszkały w innych miastach, czasem dzwoniłyśmy do siebie, pisałyśmy. To było coś wyjątkowego – rzadkie, ale szczere. I w zupełności mi wystarczało.

Aż pojawiła się ona. Kinga.

Nie potrafię choćby powiedzieć, jak weszła w moje życie. Spotkałyśmy się przypadkiem, pogadałyśmy, wymieniłyśmy numery. Na początku było niewinnie: życzenia świąteczne, niespodziewane uprzejmości, troska. Kinga wplotła się w moją codzienność, ale nie dało się tego przerwać – wszystko wydawało się takie miłe. Aż w końcu zrozumiałam: ona jest z innego świata. Wśród moich znajomych i współpracowników jej poufałość wprawiała mnie w zażenowanie. Po jej „żartach” zapadała martwa cisza, którą musiałam gwałtownie zagłuszać śmiechem albo rozmową. Zawsze tłumaczyłam to samo: „Kinga jest otwarta. Nie oceniajcie po pozorach.”

Czuła, kiedy miałam gości i przychodziła właśnie wtedy. Bez zaproszenia. Z butelką szampana. choćby jeżeli w domu byli ludzie, dla których taki trunek był czymś niestosownym. I za każdym razem – toast. Długi, patetyczny, w którym przedstawiała mnie niemal jak świętą: „…ja i Aneta, niby nie z jednej matki, ale jak dwie kule z jednego śniegu…”. Wstyd, niezręczność, niesmak.

Mąż jej nie znosił. Twierdził, iż pozwalam sobą manipulować przez słabość charakteru. Odpowiadał na jej tyrady równie przesadnymi komplementami, po czym wychodził, zostawiając mnie samą w tym „teatrze absurdu”. Kłóciliśmy się przez Kingę. Ja zarzucałam mu elitarność, on mnie – ślepotę.

Ale przejdźmy do sedna. Kinga była obecna w moim życiu dwanaście lat. Przez ten czas nie wydarzyło się nic strasznego. Aż nagle wszystko się zmieniło.

Na moje urodziny podarowała mi elegancką bieliznę z nylonu. Po jednym dniu noszenia całe ciało pokryła wysypka. Lekarz stwierdził alergię na syntetyki. Od tamtej pory tylko bawełna. Wtedy jeszcze nie wiązałam tego z Kingą.

Po kilku miesiącach moje lekko falowane włosy zaczęły się mocno kręcić, jak u mulatki. Plątały się w kołtuny, wypadały garściami. Męczyłam się, aż w końcu wyrzuciłam szczotkę – także prezent od Kingi. Włosy zaczęły wracać do normy.

Później zginęła duża suma z portfela. Tego, który Kinga podarowała mi na Dzień Kobiet. Mąż wtedy pierwszy raz rzucił: „I kto inny mógłby kupić taki paskudny portfel?!”.

Moja córka, Zosia, źle się czuła po każdej wizycie Kingi. Nudności, gorączka, wymioty. Mąż żartował: „Zosię od Kingi chce się rzygać”. Śmiałam się. Na próżno.

Nasz kot, Mruczek, mieszkał z nami siedem lat – łagodny, wykastrowany, flegmatyk. Pewnego dnia wyjechaliśmy na dwa dni. Kinga, zgłaszając się do opieki, zabrała go do siebie. Po powrocie kot niespodziewanie rzucił się na mnie – zdarł mi ramię do krwi. Od tamtej pory stał się agresywny. Za każdym razem, gdy zachowywał się dziwnie, ktoś mówił: „…no bo był u Kingi…”.

Wciąż nie rozumiałam. Aż stało się to.

Odprowadzając Kingę, machinalnie wzięłam pilot i włączyłam monitor kamery w klatce schodowej. Kamera była ukryta – tylko rodzina o niej wiedziała.

Na ekranie zobaczyłam: Kinga kuca przed naszymi drzwiami i… czyści wycieraczkę. Potem wyjmuje coś z torby, staje na palcach i wkłada to nad framugą. Wychodzi.

Gdy podchodząc w osłupieniu, sięgnęłam ręką nad drzwi, ukłułam się. Trzy zardzewiałe igły wystawały z drewna. A pod wycieraczką – ziarna ułożone w dziwny wzór. Nigdy bym ich nie zauważyła – sprzątaczka regularnie myje podłogę, choćby pod matą.

Zawinęłam igły i ziarna w papier i schowałam do wieczora.

Mąż wysłuchał mnie i pierwszy raz w piętnaście lat małżeństwa nazwał mnie głupią. Nie było to obraźliwe – miał rację. Zebrał wszystkie prezenty od Kingi, od kartek po broszki, i wywiózł za miasto. Wrzucił do bagna. „Żeby nikomu nie wpadły w ręce”.

Zadzwoniłam do Kingi i powiedziałam tylko jedno:

„Wiesz o co chodzi. Zrób tak, żebyśmy się nigdy więcej nie spotkały. To w twoim interesie.”

Potem poszłam do kościoła. Poświęciłam mieszkanie. I koniec. Zniknęła.

Gdy odeszła, skończyły się dziwne zdarzenia: Zosia przestała wymiotować, Mruczek znów się uspokoił. Tylko bielizny z syntetyków przez cały czas nie mogę nosić. Jakby znak: „Strzeżcie się Danaów, choćby gdy dary niosą.”

Nie wierzyłam w uroki. Ale teraz… już nie jestem pewna.

Idź do oryginalnego materiału