Całe życie byłam tylko służącą dla własnych dzieci. Dopiero po 48 latach po raz pierwszy zrozumiałam, co to znaczy naprawdę żyć.
Do 48 roku życia nie miałam pojęcia, iż życie może mieć inny smak. Że można nie stać całymi dniami przy kuchni, nie czołgać się z szmatą po podłodze i nie czekać na pochwałę od męża za to, iż wszystko lśni. Wierzyłam, iż żyję adekwatnie. Że moją rolą jest znosić, być wygodną i wiecznie poświęcać się dla innych. A jak inaczej? Tak uczyły mnie moja matka i babcia, więc i ja tak robiłam.
Nazywam się Krystyna. Pochodzę z małej wsi pod Łodzią. Wyszłam za mąż w wieku dziewiętnastu lat – bo co miałam robić? U nas połowa dziewczyn po szkole szła nie na studia, ale do urzędu stanu cywilnego. Wyszłam za Andrzeja – niby spoko chłop, pracowity, bez większych nałogów. gwałtownie urodziło nam się dwoje dzieci – chłopak i dziewczynka. I wtedy przestałam istnieć jako kobieta, jako osoba. Stałam się cieniem. Służącą. Kimś, kto ma obowiązki, ale sam niczego nie może oczekiwać.
Andrzej gwałtownie stracił do mnie zainteresowanie. „Urodziłaś – brawo, teraz gotuj i sza”. Nie bił, ale uwielbiał piwo z kumplami. Wracał późno, wściekał się na hałas dzieci, rzucał we mnie ciężkie spojrzenia i talerzami, gdy obiad mu nie smakował. Pracował, owszem. Ale do domu wracał jak do hotelu – zjeść, przespać się, iść dalej. Całe gospodarstwo – na mnie. Całe wychowanie – na mnie. Choroby, zakupy, remonty – na mnie.
Gdy skończył czterdzieści dwa lata, serce mu odmówiło posłuszeństwa. Zmarł nagle u znajomych, przy stole. Czy płakałam? Tak, ze strachu, z niepewności, bo zostałam sama. Ale nie ze smutku po nim. Miałam inne zmartwienie – życie, którego nigdy nie zaznałam.
Po jego śmierci jeszcze kilka lat próbowałam znaleźć nowego partnera. Ale trafiały mi się ciągle te same typy – z tym samym podejściem, tą samą roszczeniową miną. Jakby kobieta nie miała duszy, tylko obowiązki. Dałam sobie spokój.
Dzieci dorosły, wyjechały na studia. Kontakt był, ale luźny. I wtedy pojawiła się w moim życiu Wioletta – stara przyjaciółka, która, w przeciwieństwie do mnie, zdążyła już trochę po świecie pojeździć. Powiedziała mi:
– Kryś, nie wydaje ci się, iż ty jeszcze choćby nie zaczęłaś żyć?
Wtedy się zaśmiałam – jak to nie? Dzieci, mąż, ogródek… Czy to nie życie? Ale Wiola nie ustąpiła: pojedziemy za granicę, do pracy. Dzieci dorosłe, nic cię nie trzyma, a ty w końcu odetchniesz innym powietrzem. Długo się wahałam. W końcu się zgodziłam. Zebrałyśmy oszczędności, poduczyłam się podstaw języka i po trzech miesiącach byłyśmy w Norwegii. Tam wreszcie złapałam głęboki oddech.
Na początku było ciężko. Inny klimat, inni ludzie. Ale teraz – zero osądzających spojrzeń, żadnej presji. Pracowałam jako opiekunka do starszej pary – cudowni ludzie. Potem dostałam pracę w kawiarni jako pomoc kuchenna. Dostawałam pieniądze. Po raz pierwszy w życiu trzymałam w rękach własne zarobione oszczędności i mogłam wydać je, jak chciałam. Kupiłam sobie pierwszą od 25 lat spódnicę. Zrobiłam fryzurę. Nauczyłam się jeździć skuterem. Ja – pięćdziesięcioletnia baba – pędziłam wybrzeżem jak nastolatka.
Dzieci zaczęły mnie namawiać na powrót – żebym pomagała z wnukami. Mówiły, jak im ciężko, jak brakuje im babci. Ale tym razem miałam dość siły, żeby odpowiedzieć: „Nie jestem niańką. Jestem matka. A teraz chciałabym trochę pożyć dla siebie.” To była moja pierwsza prawdziwa decyzja.
Wynajęłam małe, przytulne mieszkanie. Wzięłam psa. Poznałam mężczyznę – Olafa, wdowca, inteligentnego, o bursztynowych oczach. Nic nie wymagał, nie rozkazywał. Po prostu był, kiedy chciałam. Zaczęłam znów budzić się z uśmiechem, a nie ze łzami.
W ciągu roku zrzuciłam 15 kilo. Ćwiczyłam z trenerem. Gotowałam dla siebie, a nie na dziesięć osób. Przestałam myśleć, iż pranie to heroiczny wyczyn. Przestałam wierzyć, iż kobieta musi wszystko – tylko dlatego, iż się urodziła.
Zrobiłam sobie choćby tatuaż – małego ptaszka na nadgarstku. Na pamiątkę. Że ja też potrafię latać.
Moje dzieci były oburzone. Zwłaszcza syn. „Jak mogłaś? Zostawiłaś nas, powinnaś być tu!” A ja – nie powinnam. I powiedziałam to głośno. Pomagałam wam przez całe dzieciństwo. Karmiłam, leczyłam, prałam, przytulałam. Ale teraz – moja kolej.
Teraz wiem: nikt ci życia nie da, jeżeli sama go nie weźmiesz. A ci, którzy naprawdę cię kochają, nie będą cię oceniać za wolność. A jeżeli będą – to znaczy, iż nigdy nie kochali, tylko korzystali.
Mam teraz 53 lata. Nie wróciłam do Polski. Wysyłam dzieciom pocztówki. Pieniędzy – nie. Mają swoje rodziny, swoje życia. Tak jak ja – mam swoje.
I wiecie, czego się najbardziej boję? Że tysiące kobiet wciąż żyją tak, jak ja kiedyś. I choćby nie podejrzewają, iż jest inna droga. Więc słuchajcie – jest. I nikt po niej za ciebie nie pójdzie.