Przepraszam, nie mogę tego zrobić…

twojacena.pl 1 tydzień temu

Danuta, przebacz…

Marek przymrużył jedno oko i natychmiast je zamknął. Niskie marcowe słońce celowało w niego bezlitosnym promieniem, wpadającym prosto przez okno. Próbował odsunąć się od światła, wiercąc się na pogniecionej pościeli.

— Obudził się, pijaku? — usłyszał głos żony. — Otwórz te swoje bezwstydne oczy, chcę w nie spojrzeć. U innych mężczyźni jak mężczyźni, prezenty dają, kwiaty żonom kupują. A ty wczoraj upiłeś się jak bela. W ogóle pamiętasz, jakie dziś święto?

Marek odsunął się do ściany i w końcu otworzył oczy. Wąskie szparki powiek odsłoniły mu widok Danuty. Stała z rękami wbitymi w biodra, wyglądając groźnie.

— J-jakie? — искренnie zdziwił się.

— Dzień Kobiet, jakbyś nie wiedział. Mój dzień. A ty? choćby ci wstyd nie siadł. Myślałam, posiedzimy razem, wypijemy. Córka przywiozła mi dobre wino. Schowałam specjalnie na tę okazję. A ty, pasożycie, znalazłeś i wypiłeś sam. Mało ci wódki?

Zanim Marek zdążył się zasłonić, kapciem rzuconym z precyzją trafiła go prosto w czoło.

— Masz… — Na drugi kapcia już się schował pod kołdrą. Na szczęście para była tylko jedna. Wystawił nos z kryjówki.

— Danusiu, wybacz. Przysięgam, naprawię to — zakaszlał i próbował wstać, ale zaplątał się w poszewkę.

Żona machnęła na niego ręką i wyszła do kuchni. Słychać było dźwięk tłuczących się naczyń. Gdy zaczynała tak hałasować, oznaczało to, iż jest wściekła i kłótnia potrwa długo.

Marek postanowił nie zadzierać i uciec z domu, póki się da. Przesunął się bokiem obok kuchni do łazienki. Opłukał twarz zimną wodą, oczyścił kubek z pasty do zębów i wypił łapczywie. Mokrą dłonią przygładził przerzedzone włosy. Danuta wciąż grzmiała garnkami.

Cicho wrócił do pokoju, ubrał się i wyszedł do przedpokoju. Próbując założyć buty, zachwiał się i o mało nie upadł. Na hałas z kuchni wyjrzała Danuta.

— Gdzie się wybierasz, alkoholiku?

— Danusiu, ja tylko… gwałtownie wrócę… — Zerwał kurtkę z wieszaka i tyłem cofnął się do drzwi.

— Stój! — warknęła Danuta, idąc w jego stronę, ale Marek już się wyślizgnął i zatrzasnął drzwi przed nosem.

— Tylko wróć, to ci pokażę… — dobiegło go zza drzwi.
Nie czekał na resztę i zbiegł po schodach.

Na zewnątrz świeciło słońce, z dachów kapała woda, a spod stopniałego śniegu wyłaniały się dziurawe chodniki. Mijał innych mężczyzn, niosących gałązki forsycji lub kolorowe tulipany.

— Panie, może pan powie, która godzina? — zapytał przechodnia z bukietem w dłoni.

— Czas na kaca — rzucił tamten przez ramię.

— No właśnie — mruknął Marek i ruszył dalej.
Tak naprawdę chciał zapytać, gdzie kupił kwiaty, ale wyszło inaczej.

— Chłopaku, gdzie te kwiaty masz? — zwrócił się do młodego chłopaka.

— Tam. — Tamten machnął ręką za siebie.

— Aha — odparł Marek i poszedł w wskazanym kierunku.
Wkrótce zobaczył kobietę stojącą przy światłach. U jej stóp leżała kartonowa pudełko, z której wystawały żółte gałązki forsycji.

Przyspieszył kroku. Chciał kupić kwiaty, żeby złagodzić gniew Danuty, a może choćby wyprosić tę upragnioną setkę. Ale gdy podszedł, w pudełku została już tylko jedna wiotka gałązka.

— Weźcie, panie, oddam tanio — rzuciła kobieta, patrząc na niego przenikliwie.

— Chciałem bukiet. Dla żony. Innych nie ma?

— Nie ma — przedrzeźniła go. — Jak chcecie, poczekajcie. Zaraz zadzwonię, może przywiozą.

Marek pomyślał, iż takim drobiazgiem Danuta tylko się obrazi. Mężczyźni z kwiatami wciąż się pojawiali, więc gdzieś musiała być inna kiosk. Ruszył dalej. Po drodze przyszło mu do głowy sprawdzić kieszenie. Nie pamiętał, czy w ogóle miał pieniądze. A Danuta mogła je zabrać, żeby nie pił.

Zatrzymał się i wygrzebał zmiętą stuzłotówkę. Nie miał pojęcia, ile kosztują kwiaty. Przed samochodem stała kolejka. Gdy usłyszał cenę tulipanów, zrobiło mu się smutno.

— Jeden chcesz? — spytał brodaty sprzedawca z obcym akcentem.

— Mam tyle. — Pokazał pomięty banknot.

— Ech, za to dam tylko jednego. Bierzesz?

Marek pomyślał, iż jeden tulipan nie zmyje jego winy i odszedł.

Zaczął się zastanawiać, od kogo mógłby pożyczyć. „Przecież Zdzisiek winien mi pięćset złotych! Niech odda!” — postanowił i ruszył w jego stronę. Pili razem, ale to Marek płacił, więc dług był jasny.

— Kto tam? — spytała zza drzwi Halina, żona Zdziśka.
Kobieta była okropna i trzymała męża krótko. Gdy tylko się wyrwał, odreagowywał. Za plecami nazywał ją Jędzą.

Marek przedstawił się, nachylając się do dziurki od klucza.

— Czego chcesz? — warknęła Halina.

— Zdziśka. Winien mi pięćset złotych. Potrzebuję pilnie.

Przyłożył ucho do drzwi, ale Jędza milczała, przetrawiając informację.

— Zaraz ci dam, ale nie uniesiesz! — wrzasnęła w końcu.

Marek odskoczył. Zamek zaskoczył, a w szczelinie ukazała się dłoń z wyciągniętymi palcami w znanym geście.

— Masz! — krzyknęła.

Nie tracąc głowy, szarpnął drzwi ku sobie. Halina wypadła na niego, a wskazujący palec ominął jego nos o centymetr. Za jej plecami mignęła wychudzona sylwetka Zdziśka w podkoszulku „Alkoholik” i szerokich, kwiecistych kalesonach.

— Zdzisiu, bądź człowiekiem… — zdążył krzyknąć, zanim drzwi się zatrzasnęły.

— Ech… — zaklął.
„Gdzie tu znaleźć pieniądze? Trzeba było przW końcu, gdy wydawało się, iż już nic nie wymyśli, spostrzegł przed blokiem porzucony w śniegu bukiet róż – może inny mężczyzna zmienił zdanie, może wyrzuciła go zła kobieta – nie wiedział, ale podniósł go drżącymi rękami, wytrzepał z niego śnieg i wrócił do domu, gdzie Danuta zamiast krzyku spojrzała na niego tak, jak trzydzieści lat temu, i w tej właśnie chwili zrozumiał, iż choćby najmniejsze zmęczone gesty miłości wracają do nas niczym bumerang, jeżeli tylko serce zechce je dostrzec.

Idź do oryginalnego materiału