Dzisiaj znów spoglądam wstecz i myślę – kto by przypuszczał, iż dwie najlepsze przyjaciółki, nierozłączne od dzieciństwa, staną po dwóch stronach muru urazy, bólu i milczenia. W wiosce Brzózki, gdzie domy stoją rzędem jak żołnierze na apelu, a każdy zna każdy sekret, szeptano po kątach:
— Słyszeliście, iż Kinga z Jadzią już nie gada? A przecież wcześniej – woda ich nie rozleje, zawsze razem, zawsze blisko… A teraz jak obce.
Prawda była jednak taka, iż milczenie między Kingą i Jadwigą nie wzięło się znikąd. Korzenie tej ciszy sięgały młodości ich dzieci. Ania, córka Kingi, i Bartek, syn Jadzi, przyjaźnili się od kołyski. Razem chodzili do szkoły, nad jezioro, zbierali jagody, łowili ryby, budowali szałasy i marzyli o przyszłości.
Ania – wicher: żywiołowa, uparta, pierwsza do wszelkich szaleństw. Bartek – spokojny, rozważny, z ciepłym uśmiechem i spojrzeniem, które mówiło więcej niż słowa. Ona ciągnęła go za sobą – on szedł. Tak było zawsze.
Ich matki – Kinga i Jadwiga – też były jak siostry. Mieszkały przez płot, wchodziły do siebie bez pukania. Ich przyjaźń sięgała czasów babć, a za mąż wyszły niemal równocześnie – za mężczyzn, którzy, jak się później okazało, nie byli opoką.
Kinga pierwsza się rozwiodła. Siniak pod okiem, drżące dłonie – wszystko stało się jasne. Mąż – pijak, podniósł na nią rękę. W milczeniu wyrzuciła go za drzwi. Jadzia wspierała przyjaciółkę, choć sama cierpiała: jej mąż nagle zaczął twierdzić, iż Bartek nie jest jego synem. W gniewie sięgał choćby po nóż.
— Mój syn nie jego syn, wyobrażasz? — śmiała się gorzko Jadzia. — Jakbym ja Bóg wie co… Przecież tylko jego kochałam.
Zostały same. Z dziećmi. Ale trzymały się razem.
Bartek po szkole zrobił prawo jazdy, Ania wyjechała do Warszawy – poszła na studia. On niedługo trafił do wojska. Ona przyjechała go odprowadzić. Trzy dni nie odstępowali się na krok.
Potem zaczęło się życie na odległość. Ania początkowo przyjeżdżała co tydzień – z pierogami, z plotkami. Wpadła do Jadzi – opowiadała, co pisze Bartek, jak mu służba. A potem – rzadziej, coraz rzadziej… Po wiośnie zniknęła zupełnie.
— Czemu twoja Ania się nie pokazuje? — dopytywała Jadwiga Kingę.
— Zajęta. Studia. Sesja.
Ale Jadzia czuła – coś jest nie tak. Przyjaciółka stała się zamknięta, oczy jakby przygasły. A potem Kinga nagle spakowała się do miasta – „odwiedzić córkę”.
Wróciła – jeszcze cichsza niż wyjeżdżała.
— Gadaj — wpadła do niej wieczorem Jadwiga. — Co się tam u was dzieje?
Kinga westchnęła:
— No cóż… Ania wyszła za mąż. Dziecko nosi.
Świat się zawalił. Jadzia wybiegła z domu jak oparzona. Tej samej nocy napisała do Bartka w wojsku. Reszta – ból, milczenie, chłód.
Po służbie Bartek nie wrócił. Wyjechał z kolegą na platformę wiertniczą. Harował jak wół, tylko praca pozwalała zapomnieć. W trzy lata zajrzał do domu raz – pomóc matce. A Ania jakby zapadła się pod ziemię. Ani z mężem, ani z synem nie pokazała się w rodzinnej wiosce.
Aż pewnego ranka listonoszka przyniosła Jadzi wieść:
— Kinga zachorowała. Prosiła, żebyś wpadła. Chce pogadać.
— Nie gadamy — machnęła ręką Jadwiga.
— Ale ona nalega. Osobiście.
I Jadzia poszła. Weszła – Kinga leży na kanapie, pod kocem, obok tabletki, szklanka wody.
— Co cię, u licha, złapało?
— Chyba wszystko naraz…
Długo milczały, w końcu Kinga wzięła dłoń przyjaciółki i szepnęła:
— Wybacz mi, Jadziu. Muszę ci powiedzieć…
I opowiedziała. Wszystko.
Godzinę później Jadzia wystrzeliła z domu, złapała telefon:
— Bartku, przyjeżdżaj. Źle mi… Bardzo. Najszybciej jak dasz radę.
Bartek był po dwóch dniach. I oniemiał – matka pełna energii, krząta się, śmieje.
— Mamo, na pewno ci źle?
— Wszystko gra, synku… Po prostu cieszę się, iż jesteś.
— Skoczę nad jezioro, dobrze? Tęskniłem.
Stał nad wodą, patrzył, jak płynie nurt – i widział w nim swoją Anię. Jej śmiech, jej oczy… Żal gryzł od środka.
— Cześć, Bartek — usłyszał głos za plecami.
Odwrócił się – ona. Ania. A obok – chłopczyk. Trzyletni, kędzierzawy, z jego oczami. Z jego spojrzeniem.
— To… — wyjąkał.
— To twój syn — powiedziała spokojnie. — Poznajesz, to Olek. Olku, to twój tata.
— Ale… jak… Dlaczego?
— Nie było żadnego męża. Wszystko, co słyszałeś, to kłamstwo. Mama nie chciała, żebym hańbiła rodzinę. Zabroniła mi tu wracać. A twoja – rozpuściła plotkę, iż się ożeniłeś.
— Ja? Żonaty? Nigdy. Nikogo nie miałem.
— Ja też nie wierzyłam. Aż moja mama poważnie zachorowała. Przestała jeść, zamknęła się w sobie. A potem – wybuchnęła płaczem. Wyszło wszystko na jaw. Błagała o przebaczenie. Nie wiedziała, iż to ty jesteś ojcem. A teraz… teraz chciała, żebyś wiedział: to twój syn.
Bartek milczał. W końcu uklęknął, objął chłopca. Łzy spływały po twarzy.
— Wybacz mi… Za wszystko. Myślałem, iż cię straciłem na zawsze.
— A teraz jesteśmy tu. I Olek też. Czekaliśmy na ciebie, Bartku. Przez te wszystkie lata.
— Wypełnij moją duszę miłością, Aniu… Proszę…
— Już to robię — szepnęła, przytulając się. — Będziemy żyć. Razem.
I poszli – wzdłuż jeziora, do domu, gdzie czekały dwie kobiety, które też łączyło coś ważniejszego niż uraza. Czekała rozmowa, pojednanie i początek nowej rodziny. Z późnym, ale prawdziwym szczęściem.