„Proszę, tylko 10 złotych” – błagał chłopiec, chcąc wypolerować buty prezesowi. „Proszę, tylko 10 złotych” – powtarzał, gdy wyjaśnił, iż to dla chorej mamy…
Marek Kowalski nie był człowiekiem, którego łatwo można było oderwać od spraw. Jego dni toczyły się z precyzją szwajcarskiego zegarka: spotkania, przejęcia i gabinety wyłożone marmurem, pełne wygładzonych śmiechów i drożej kawy. Tego mroźnego poranka schronił się w swojej ulubionej kawiarni, by przed zebraniem zarządu przejrzeć maile.
Nie zauważył chłopca – dopóki mały cień nie stanął obok jego lśniących czarnych butów.
– Przepraszam, proszę pana – odezwał się cienki głosik, ledwo słyszalny przez wiatr i padający śnieg. Marek podniósł wzrok znad telefonu, zirytowany, i ujrzał chłopca, który nie mógł mieć więcej niż osiem czy dziewięć lat, owiniętego w za duży płaszcz i nierówne rękawiczki.
– Cokolwiek sprzedajesz, nie jestem zainteresowany – warknął Marek, znów wpatrując się w ekran.
Ale chłopiec się nie ruszył. Uklęknął na śniegu, wyciągając spod pachy starą puszkę do pastowania butów.
– Proszę pana, tylko 10 złotych. Zrobię, żeby błyszczały. Proszę.
Marek uniósł brew. Miasto pełne było żebraków, ale ten był wyjątkowo uparty – i dziwnie grzeczny.
– Dlaczego akurat 10 złotych? – spytał, choć nie chciał.
Chłopiec podniósł głowę, a Marek ujrzał w jego wielkich oczach surową desperację. Policzki miał zaczerwienione i popękane od mrozu, wargi spierzchnięte.
– To dla mamy, proszę pana – szepnął. – Jest chora. Potrzebuje leków, a ja nie mam dość pieniędzy.
Gardło Marka się ścisnęło – reakcja, której natychmiast znienawidził. Nauczył się nie ulegać takim uczuciom. Litość była dla tych, którzy nie umieli dbać o własny portfel.
– Są przecież schroniska, fundacje. Idź tam – mruknął, machając ręką.
Ale chłopiec nie ustępował. Wyciągnął szmatkę i zaczął pracować, jego palce sztywne od zimna.
– Proszę pana, ja nie żebrzę. Pracuję. Niech pan spojrzy, buty są zakurzone. Zrobię, iż będą jak lustro.
Marek zaśmiał się sucho. To było absurdalne. Rozejrzał się – inni goście pili espresso, udając, iż nie widzą tej żałosnej sceny. Kobieta w podartym płaszczu siedziała oparta o ścianę, z głową pochyloną, tuląc się do siebie. Marek znów spojrzał na chłopca.
– Jak masz na imię? – spytał, zirytowany własnym zainteresowaniem.
– Jasiek, proszę pana.
Marek westchnął. Spojrzał na zegarek. Mógł stracić pięć minut. Może chłopiec odejdzie, jeżeli dostanie, czego chce.
– Dobrze. 10 złotych. Ale niech będzie dobrze zrobione.
Oczy Jaśka zapłonęły jak świąteczne światełka. Zabrał się do pracy z zaskakującą wprawą, pocierając buty w szybkich, precyzyjnych kręgach. Nucił cicho, może po to, by rozgrzać zdrętwiałe palce. Marek obserwował jego rozczochraną głowę, czując, jak coś ściska mu serce, choć nie chciał tego uczucia.
– Często to robisz? – spytał szorstko.
Jaśek skinął głową, nie odrywając oczu od butów.
– Codziennie, proszę pana. Po szkole też, jak mogę. Mama pracowała, ale bardzo zachorowała. Już nie może stać długo. Muszę dziś zdobyć dla niej leki, bo… – urwał.
Marek spojrzał na kobietę przy ścianie – jej płaszcz był cienki, włosy splątane, wzrok utkwiony w ziemi. Nie poruszała się, nie prosiła o nic. Po prostu tam była, jakby zimno zamieniło ją w kamień.
– To twoja mama? – spytał Marek.
Jaśek przerwał polerowanie. Skinął głową.
– Tak, proszę pana. Ale niech pan do niej nie mówi. Ona nie lubi prosić o pomoc.
Gdy skończył, usiadł na piętach. Marek spojrzał na buty – lśniły tak, iż widział w nich własne odbicie, zmęczone oczy i wszystko.
– Nie kłamałeś. Dobra robota – powiedział, sięgając po portfel. Wyjął dziesięciozłotówkę, zawahał się i dodał drugą. Podawał pieniądze, ale Jaśek pokręcił głową.
– Tylko dziesięć, proszę pana. Pan mówił dziesięć.
Marek zmarszczył brwi.
– Weź dwadzieścia.
Jaśek znów zaprotestował.
– Mama mówi, żeby nie brać więcej, niż się zarobi.
Przez chwilę Marek tylko na niego patrzył – ten drobny chłopiec na śniegu, tak chudy, iż kości zdawały się dzwonić w za dużym płaszczu, a jednak z podniesioną głową jak dorosły mężczyzna.
– Zachowaj resztę – powiedział w końcu, wciskając mu banknoty w dłoń. – To zaliczka na następne czyszczenie.
Twarz Jaśka rozjaśniła się uśmiechem tak szerokim, iż aż bolało patrzeć. Podbiegł do matki, ukląkł obok niej i pokazał pieniądze. Kobieta podniosła wzrok, jej oczy były zmęczone, ale pełne łez, których nie chciała pokazać.
Marek poczuł ucisk w piersi. Może winę. Może wstyd.
Zebrał swoje rzeczy, ale gdy wstał, Jaśek znów podbiegł.
– Dziękuję, proszę pana! Jutro pana znajdę – jak pan będzie chciał buty wyczyścić, zrobię to za darmo! Obiecuję!
Zanim Marek zdążył odpowiedzieć, chłopiec wrócił do matki, obejmując ją małymi rękami. Śnieg padał gęściej, otulając miasto ciszą.
Marek stał tam dłużej, niż było trzeba, patrząc na lśniące buty i zastanawiając się, kiedy świat stał się tak zimny.
I po raz pierwszy od lat człowiek, który miał wszystko, zadał sobie pytanie – czy naprawdę miał cokolwiek.
Tej nocy Marek Kowalski nie mógł spać w swoim apartamencie z widokiem na oświetlone miasto. Łóżko było wygodne, kolację przyrządził prywatny kucharz, a wino lał się do kryształowych kieliszków. Powinien być zadowolony – ale oczy Jaśka ścigały go za każdym razem, gdy zamykał powieki.
O świcie, w sali konferencyjnej miała rozstrzygnąć się sprawa warta miliony. Jego dziedzictwo. Ale gdy następnego ranka otworzyły się drzwi windy, my