Córka poprosiła mnie, żebym zamieszkała u niej na tydzień i zajęła się wnuczkiem. Nie wiedziałam, iż zabiorę ze sobą nie tylko walizkę, ale też mop i fartuch na długie miesiące.
Kiedy zadzwoniła z tą prośbą, nie wahałam się ani chwili. Przygotowywała się do ważnych egzaminów i potrzebowała pomocy z dwuletnim Stasiem. Przyjaciółki kręciły palcem przy skroni: „Krystyna, ty zawsze musisz być tą najszlachetniejszą? Powiesz ‘tak’ raz, a potem już się nie wyrwiesz.” Ale jak mogłam odmówić? To moja córka. To mój wnuk.
Przyjechałam do ich maleńkiego dwupokojowego mieszkania na Białołęce z jedną walizką i szczerym pragnieniem pomocy. gwałtownie jednak zrozumiałam, iż nie jestem tu tylko babcią, ale również sprzątaczką, kucharką, pralnią i — wisienką na torcie — darmową opiekunką na pełen etat.
Zięć pracował od rana do nocy, córka od świtu do zmierzchu wpatrzona w laptop. Cały dom spadł na moje barki: gotowanie, pranie, mycie podłóg i zmywanie naczyń — zmywarka zepsuta, więc ręce w gorącej wodzie.
No cóż, postanowiłam, iż wytrzymam. Tylko tydzień. Jeden. Tydzień.
Ale tydzień rozciągnął się na dwa, potem trzy, aż minął cały miesiąc. Córka zdała egzaminy, ale natychmiast rzuciła się w wir wysyłania CV. Szukała pracy. Nie wyjeżdżałam — jak mogłam? Staś przecież taki mały, beze mnie ani rusz.
Nie poprosili, żebym została. Ale i nie wypuścili. Po prostu jakoś samo się utarło: widzę, iż jestem potrzebna — więc trwam. Tylko iż z każdym dniem coraz częściej łapię na sobie te spojrzenia. Najpierw, bo rosół za słony. Potem, bo koszule zięcia powieszone nie tam, gdzie trzeba. A w końcu i tak stałam się „zawadą”.
W ich domu jestem jak cień. Pomagam, robię wszystko, a czuję się obca. Nikt nie powie: „Mamo, dziękujemy”. Nikt nie powie wprost: „Mamo, może wracaj do siebie”. Nie. Tylko te krzywe półuśmieszki i westchnienia. A ja tak bardzo czekałam, iż może zobaczą, ile dla nich robię, i powiedzą choć słowo. Albo przytulą. Albo zaparzą herbatę nie z torebki.
Nie przypuszczałam, iż moja miłość i pomoc zamienią się w takie niewidzialne więzienie.
Mam swoje kawalerko na Mokotowie. Czyste, ciche, pełne moich rzeczy. Tam czeka na mnie drutowanie, stare książki, parapet z fiołkami. Ale jestem tu. Codziennie wstaję o szóstej, żeby zdążyć z śniadaniem, potem Staś — nakarmić, przewinąć, na spacer. W dzień obiad, pranie, podłoga. Wieczorem kolacja. A w nocy leżę na rozkładanej kanapie w pokoju dziecka i myślę: czy już tak będzie zawsze?
Ale jestem matką. Babcią. Nie odejdę. Czekam. Czekam, aż córka pewnego dnia powie: „Mamo, jesteśmy ci tak wdzięczni.” Albo chociaż: „Mamo, odpocznij”. Może zięć się w końcu uśmiechnie i rzuci: „Bez pani byśmy się nie wyrobili”.
Na razie — cisza.
Może jeszcze nie dotarło do nich. Może młodzi potrzebują więcej czasu, by zrozumieć, ile warta jest matczyna ofiara. I tak, czasem mam wrażenie, iż traktują mnie jak coś oczywistego. Jak zasób, nie człowieka.
Ale nie przestaję wierzyć. Wierzę, iż moja miłość, cierpliwość i troska nie pójdą na marne. Że to nie zostanie zapomniane. Nie chcę, by moje dobro stało się kamieniem, który będą dźwigać z poczuciem winy. Chcę, by było podporą. Przykładem. By moja córka, gdy sama się zestarzeje, zrozumiała, jak ważne jest nie tylko brać, ale też doceniać.
Niech jeszcze nie są gotowi. Poczekam. Jestem matką. A my, matki, mamy w sercach nieskończone zapasy wiary — choćby gdy boli.