Dzisiaj wieczorem było tak spokojnie. Siedzieliśmy z mężem, Markiem, w kuchni, a z okna ciągnęło chłodem wczesnej jesieni. Czajnik na kuchence powoli stygł, gdy nagle zadzwonił telefon. Marek spojrzał na wyświetlacz – nieznany numer.
– Ciekawe, kto dzwoni o tej porze? – mruknął.
– Odbierz, to się przekonasz – uśmiechnęłam się, nie przywiązując do tego wagi.
Wstał i wyszedł do przedpokoju. Po kilku minutach wrócił blady, z pustym spojrzeniem, jakby zobaczył coś, co nie mieściło się w zwykłej codzienności.
– Co się stało, Marek? – zerwałam się z krzesła zaniepokojona. – Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha!
– Ewa… Mam córkę. I muszę ją zabrać…
Kiedyś miał rodzinę. Jego pierwsza żona, Kasia, urodziła mu córeczkę – Zosię. Ale już dwa lata po narodzinach dziecka ich małżeństwo zaczęło się rozpadać. Kasia wybuchała, oskarżała go o wszystko: iż mało zarabia, iż nie poświęca jej czasu, iż „nic nie robi”.
Starał się. Dla Zosi, dla rodziny. Wszyscy mówili, iż to może depresja poporodowa, iż trzeba iść do lekarza. Ale Marek wiedział – Kasia taka była choćby przed urodzeniem Zosi. Tylko teraz było gorzej.
Nie uśmiechała się. Nigdy. choćby gdy bawiła się z Zosią – to nie była czułość, tylko obowiązek. Ściskało go w środku, gdy to widział.
Kiedy w desperacji zaproponował jej terapię, wybuchła:
– Co, uważasz, iż jestem wariatką?!
To była ostatnia kropla. Podali na rozwód. A Kasia, jakby dla zemsty, wywiozła Zosię do innego miasta. Nie zostawiła adresu. Nie wniosła o alimenty. Zniknęła.
Próbował szukać. Ale wspomnienia tych rozmów z byłą żoną były tak ciężkie, iż w końcu się poddał. Uwierzył, iż dla córki lepiej będzie z matką. choćby nie wiedział, jak bardzo się mylił…
Kasia nie wybaczyła. Ani jemu, ani życiu. Złość, którą w sobie nosiła, zatruła w końcu wszystko. choćby Zosię.
Dziewczynka dorastała w domu, gdzie nie było świąt, przytuleń ani radości. O urodzinach pierwszy raz usłyszała w przedszkolu.
– Mamo, dziś Jacek ma urodziny! Dostał samochodzik! A ja co dostanę?
– Nic – odcięła Kasia. – To ja cię urodziłam. To ja powinnam świętować. Nie zadawaj głupich pytań.
Mikołaja nie obchodzili. Śmiech był zakazany. Cukierki to luksus. choćby bajki nie były mile widziane. Życie było szare i pełne napięcia, a mała Zosia w sekrecie marzyła tylko o jednym: gdy dorośnie, kupi sobie całą paczkę cukierków.
Sąsiedzi unikali Kasi. Nie lubili jej, bali się. Mówili: „Z nią coś nie tak”. I mieli rację.
Pewnego dnia Kasia poczuła się źle. Nie wierzyła lekarzom, wezwała pogotowie za późno. Zabrali ją, nie dając żadnych nadziei. Przed wyjazdem przekazała sąsiadce nazwisko i miasto, gdzie mieszka ojciec Zosi.
Dziewczynka została u tej kobiety. Cicha, zamknięta w sobie, choćby nie zrozumiała, iż mama już nie wróci.
Opieka społeczna gwałtownie odnalazła Marka. Od pół roku był ze mną. Gdy usłyszał, iż może zabrać córkę, nie wahał się ani chwili.
– Jadę. Muszę ją zabrać – powiedział.
– Oczywiście. Mogę jechać z tobą, jeżeli chcesz. Albo zostać. Ale musisz być przy niej – odpowiedziałam.
Zosia nie pamiętała taty. Bała się – a nuż będzie gorzej niż z mamą? Ale gdy Marek wszedł do drzwi, niosąc ogromnego pluszowego kota i torbę słodyczy, jej oczy rozbłysły.
Słodycze. Ciepło. Dobroć. Jej małe serduszko uznało: zły człowiek nie przyniósłby cukierków.
Gdy bawiła się nową zabawką, sąsiadka opowiadała o zmarłej Kasi. Marek słuchał, zaciskając pięści. W gardle stanął mu klocek. Boże, dlaczego się poddałem? Dlaczego nie walczyłem?
Po kilku dniach formalności były załatwione. Zosia zamieszkała z nami. Następnego ranka Marek spytał przy śniadaniu:
– Niedługo masz urodziny. Co byś chciała w prezencie?
Dziewczynka zmieszała się.
– Nie wiem. Nie miałam nigdy prezentów. Nie obchodziliśmy…
Upuścił łyżkę.
– Jak to? Dlaczego?
– Mama mówiła, iż nie zasłużyłam. Że to nie moja zasługa, iż się urodziłam.
Marek wstał od stołu i wyszedł w milczeniu. Pobiegłam za nim. Stał w kuchni, oparty o blat, z twarzą ukrytą w dłoniach.
– Prosiła mnie… tylko o cukierki. Cukierki, Ewo! To, co każde dziecko powinno mieć. Boże, jak mogłem na to pozwolić?
– Nie obwiniaj się. Ważne, iż teraz jest w domu. Z tobą. Z nami – szepnęłam, obejmując go. – Wszystko jej wynagrodzimy. choćby to, czego nigdy nie miała.
Tydzień później w domu panowała bajka. Balony, girlandy, zapach ciasta. Zosia kończyła siedem lat. Obudziła się i pomyślała, iż śni. Pokój udekorowany, na stole tort ze świeczkami. Przytulaliśmy ją, śmialiśmy się. I ona się śmiała.
Po raz pierwszy.
W parku jeździła na karuzeli, jadła wW drodze powrotnej Zosia przytuliła pluszowego kota mocniej niż zwykle i szepnęła: “Dziękuję… tato.”