Kasia i Marek szykowali się do ślubu. Ich wesele było w pełnym rozkwicie, gdy prowadzący ogłosił: czas na prezenty! Pierwsi gratulacje złożyli rodzice panny młodej. Potem podeszła do nich matka Marka, Wanda Kazimierzówna, trzymając w dłoniach ogromne pudełko przewiązane jaskrawoniebieską wstążką.
— O rany! Ciekawe, co tam jest? — szepnęła podekscytowana Kasia do ucha narzeczonemu.
— Nie mam pojęcia. Mama trzymała to w tajemnicy — odparł zakłopotany Marek.
Postanowili rozpakować prezenty dopiero następnego dnia, gdy weselny harmider ucichnie. Kasia zaproponowała, by zacząć od paczki od teściowej. Rozwiązali wstążkę, zdjęli pokrywę… i oniemieli ze zdumienia.
Kasia od dawna zauważała u Marka jedną dziwną cechę: nigdy niczego nie wziął bez pozwolenia, choćby najmniejszej drobiazgu.
— Mogę zjeść ostatniego cukierka? — pytał nieśmiało, spoglądając na wazonik z osamotnioną krówką.
— No jasne! — dziwiła się Kasia. — Nie musiałeś choćby pytać.
— Przywykłem — uśmiechał się zawstydzony, gwałtownie rozwijając papierki.
Dopiero po kilku miesiącach Kasia zrozumiała, skąd u przyszłego męża ta nieśmiałość.
Pewnego dnia Marek zaproponował, by poznać jego rodziców — Wandę Kazimierzównę i Stanisława Janowicza. Na początku teściowa wydała się Kasi sympatyczną kobietą. Ale pierwsze wrażenie rozwiało się, gdy Wanda Kazimierzówna zaprosiła ich do stołu.
Przed gośćmi postawiono dwa talerze, na których gospodyni z rozbrajającą troskliwością położyła po dwie łyżki ziemniaków i maleńki kotlet schabowy. Marek gwałtownie opróżnił swój talerz i, ściszonym głosem, nieśmiało poprosił o dokładkę.
— Ile można jeść? Żresz za czterech! Ciebie nie wykarmić! — oburzyła się głośno Wanda Kazimierzówna, wprawiając Kasię w osłupienie.
Gdy o dokładkę poprosił Stanisław Janowicz, Wanda Kazimierzówna z uśmiechem nałożyła mu pełną górę jedzenia. Kasia ledwo dojadła kolację, wstrząśnięta jawnym brakiem sympatii teściowej do własnego syna.
Później, przy organizacji wesela, Wanda Kazimierzówna pokazała się z jeszcze gorszej strony. Nie podobało jej się dosłownie wszystko: obrączki, restauracja, menu.
— Po co takie wydatki?! Można było znaleźć coś tańszego! — grymasiła z niezadowoleniem.
Pierwsza straciła cierpliwość Kasia.
— Dajcie nam się tym samym zająć! — wybuchnęła. — To nasze pieniądze i nasza decyzja!
Urażona Wanda Kazimierzówna przestała dzwonić i choćby nie omieszkała zagrozić, iż nie pojawi się na weselu.
Dwa dni przed ślubem Stanisław Janowicz sam przyjechał do młodych.
— Synku, pomóż mi z prezentem — poprosił, prowadząc Marka do samochodu.
Okazało się, iż ojciec kupił im samodzielnie pralkę — by nie uzależniać się od humorów żony. Przyznał też, iż mocno się pokłócili: Wanda uznała choćby taki prezent dla własnego syna za zbyt kosztowny.
W dniu ślubu Wanda Kazimierzówna jednak się pojawiła — w wystawnej sukni, taksówką. Zachowywała się poprawnie, wręczyła wielkie pudełko z niebieską kokardą, a potem rozpłynęła się w wesołości.
Następnego ranka Kasia z Markiem niecierpliwie rozpakowali paczkę. Oczekiwanie gwałtownie ustąpiło zawodem.
— Ręczniki? — mruknęła niedowierzająco Kasia, wyciągając pierwszy.
— I skarpetki — westchnął ciężko Marek, podnosząc dwie pary frotowych skarpet. — Ojciec miał rację… Mama dała pierwszą rzecz, która wpadła jej w ręce. Trudno uwierzyć, iż stała się tak skąpa. Lepiej byłoby, gdyby w ogóle nie przyniosła prezentu.
Ale to nie koniec historii. Kilka dni później Wanda Kazimierzówna zadzwoniła do syna, by… dowiedzieć się, kto i co im podarował na wesele.
— No opowiedz! Co dała teściowa? A wujek Jarek? A przyjaciółki Kasi co przyniosły? — dopytywała się.
Nie chcąc dyskutować o cudzych prezentach, Marek odpowiedział krótko:
— Mamo, to nie twoja sprawa. Wystarczy, iż my z Kasią jesteśmy zadowoleni.
I po raz pierwszy w życiu odłożył słuchawkę bez grama wyrzutów sumienia.
Życie uczy nas jednego: dobroci nie mierzy się ceną prezentu. Ale szacunek, tak jak miłość, widać w szczegółach. A tych — niestety — u Wandy Kazimierzówny zabrakło.