Jadali kolację w kuchni — Zofia i jej mąż, Krzysztof. Wieczór był spokojny, czajnik stygł na kuchence, a przez okno ciągnęło wczesną jesienią. Nagle zadzwonił telefon. Krzysztof spojrzał na ekran — nieznany numer.
— Ciekawe, komu mogłem być potrzebny o tej godzinie? — mruknął.
— Odbierz, to się dowiesz — uśmiechnęła się Zofia, nie przywiązując do tego wagi.
Krzysztof wstał, wyszedł do przedpokoju. Wrócił po kilku minutach — blady, z pustym wzrokiem, jakby zobaczył coś, co nie mieściło się w granicach codzienności.
— Co się stało, Krzysiu? — zerważła się zaniepokojona Zofia. — Wyglądasz, jakbyś widział ducha!
— Zosiu… Mam córkę. I muszę ją zabrać…
Kiedyś rzeczywiście miał rodzinę. Ewa, jego pierwsza żona, urodziła mu córeczkę — Lilianę. Ale już dwa lata po narodzinach dziecka małżeństwo zaczęło się rozpadać. Ewa ciągle wybuchała, oskarżając go o wszystko: iż za mało zarabia, iż nie poświęca jej czasu, iż „nic nie pomaga”.
Starał się. Dla córki, dla rodziny. Wielu mówiło, iż to może być depresja poporodowa. Że trzeba iść do lekarza. Ale Krzysztof wiedział, iż Ewa była taka już przed narodzinami Liliany. Teraz tylko się pogorszyło.
Nie uśmiechała się. Nigdy. choćby gdy bawiła się z Lilianą — to nie była czułość, tylko obowiązek. Serce Krzysztofa ściskało się, gdy to widział.
Gdy w desperacji zaproponował Ewie terapię, ta wybuchła:
— Co, uważasz, iż jestem wariatem?!
To była ostatnia kropla. Rozwiedli się. A Ewa, jakby chcąc się zemścić, wywiozła córkę do innego miasta. Nie zostawiła adresu. Nie wystąpiła o alimenty. Zniknęła.
Próbował szukać. Ale wspomnienia rozmów z byłą żoną były tak bolesne, iż w końcu się poddał. Uwierzył, iż dla córki lepiej będzie zostać z matką. Nie miał pojęcia, jak bardzo się mylił…
Ewa nie wybaczyła. Ani jego, ani życia. Gorycz, którą w sobie nosiła, zatruła wszystko. I córkę też.
Liliana dorastała w domu, gdzie nie było świąt, przytuleń ani radości. O urodzinach pierwszy raz usłyszała w przedszkolu.
— Mamo, u Jasia dziś urodziny! Dostał samochód! A mi ktoś da prezent?
— Nie — odcięła Ewa. — To ja tobie życie dałam. Mnie się należą podziękowania. Nie zadawaj głupich pytań.
Mikołaja nie obchodzili. Śmiech był zakazany. Cukierki — luksus. choćby bajki były źle widziane. Życie było szare, pełne napięcia, i nikt nie wiedział, iż mała Liliana w tajemnicy marzyła: jak dorośnie, kupi sobie całą paczkę cukierków.
Sąsiedzi unikali Ewy. Nie lubili jej, bali się. Mówili: „Z nią coś nie tak”. I mieli rację.
Pewnego dnia Ewie zrobiło się słabo. Nie ufała lekarzom, więc wezwała pogotowie za późno. Zabrali ją, nie obiecując niczego. Przed wyjazdem przekazała sąsiadce imię i miasto ojca Liliany.
Dziewczynka została u tej kobiety. Cicha, zamknięta w sobie, nie rozumiała, iż mama już nie wróci.
Opieka społeczna gwałtownie odnalazła Krzysztofa. Był już od pół roku żonaty z Zofią. Gdy usłyszał, iż może zabrać córkę, nie wahał się ani chwili.
— Jadę. Muszę ją wziąć — powiedział Zofii.
— Oczywiście. Mogę jechać z tobą. Albo zostać, jeżeli wolisz. Ale musisz być przy niej.
Liliana nie pamiętała ojca. Bała się — a jeżeli będzie gorzej niż z mamą? Ale gdy drzwi otworzyły się, a Krzysztof wszedł, trzymając ogromnego pluszowego kota i paczkę cukierków, jej oczy rozbłysły.
Słodycze. Ciepło. Dobrość. Jej małe serce podpowiedziało: zły człowiek nie przyniósłby cukierków.
Gdy bawiła się zabawką, sąsiadka opowiadała o zmarłej Ewie. Krzysztof słuchał, zaciskając pięści. W gardle miał gulę. Boże, dlaczego się poddałem? Dlaczego nie walczyłem?
W ciągu kilku dni załatwili formalności. Liliana zamieszkała z ojcem. Następnego dnia przy śniadaniu Krzysztof zapytał:
— Niedługo masz urodziny. Co chciałabyś dostać?
Dziewczynka zmieszała się.
— Nie wiem. Nigdy nie dostawałam prezentów. Nie obchodziliśmy…
Upuścił łyżkę.
— Jak to? Dlaczego?
— Mama mówiła, iż nie zasłużyłam. Że to nie moja zasługa, iż się urodziłam.
Krzysztof wstał od stołu, wyszedł w milczeniu. Zofia poszła za nim. Stał w kuchni, oparty o blat, twarz ukrytą w dłoniach.
— Prosiła mnie tylko o… cukierki. Cukierki, Zosiu! To, co każde dziecko powinno mieć. Boże, jak mogłem do tego dopuścić?..
— Nie obwiniaj się. Ważne, iż teraz jest w domu. Z tobą. Z nami — szepnęła Zofia, obejmując go. — Wszystko jej wynagrodzimy. choćby to, czego nigdy nie miała.
Tydzień później w domu panowała bajka. Balony, girlandy, zapach ciasta. Liliana skończyła siedem lat. Obudziła się — i pomyślała, iż śni. Pokój udekorowany, na stole tort ze świeczkami. Przytulali ją, gratulowali, śmiali się. Ona też się śmiała.
Po raz pierwszy.
W parku jeździła na karuzelach, jadła wata cukrową, dostawała prezenty. Siedem. Jeden za każdy rok bez szczęścia.
Krzysztof płakał w samochodzie, gdy Zofia kołysała uśpioną na jej ramieniu Lilianę.
— Nigdy już jej nie puszczę — powiedział. — To moja szansa, żeby naprawić błędy.
Minął miesiąc. Liliana biegała po domu z Zofią, śmiała się, nazywała ją „ciocią Zosią”, pomagała gotować.
Rok później, przy śniadaniu, nagle zapytała:
— Mogę ci mówić „mamo”?
Zofia mało nie upuściła kubka.
— Oczywiście, kochanie — szepnęła, mocno przytulając dziewczynkę.
I wtedy Krzysztof zrozumiał — jego rodzina jest już kompletna. A w domu znów zagościło światło.