Danuta Kowalska krzątała się w kuchni od rana: kroiła sałatki, gotowała rosół, wkładała kurczaka z czosnkiem do piekarnika, przecierała kryształową wazę na kwiaty. Dwa razy biegła do sklepu – wróciła z tortem i wypchanymi torbami, przy wejściu natknęła się na sąsiadkę.
— Co, świętujesz coś, Danuś? — zdziwiła się Jadwiga Nowak, dawna przyjaciółka, która nie schodziła z ławki pod blokiem.
— No jasne, iż świętuję! Kasia przyjeżdża, moja córeczka! — odparła Danuta z błyszczącymi oczami i, zacinając zęby, wlekła torby po schodach.
— No tak… — burknęła Jadwiga, nie ruszając się z ławki. — Wszystko dla tej swojej Kasi. A ta choćby do matki nie zadzwoni… Pf!
Przyjaciółka od dawna narzekała, iż Danuta zbyt rozpieszcza dorosłą córkę. Ta nie odzywała się tygodniami, a matka codziennie wyglądała przez okno.
— Danuś, serio. Ty sobie nerwy marnujesz. Dziś starzy to tylko zawalidrogi. Trzeba było ją dawno postawić do pionu, a nie biegać z tortami.
Ale dla Danuty Kowalskiej to nie było takie proste. Serce to nie wyłącznik. Kasia była jedyną osobą, dla której wstawała rano z łóżka, choć wiedziała, iż w zamian dostaje coraz mniej miłości.
Gdy Kasia w końcu zadzwoniła i rzuciła oschle: „Będę wieczorem” — serce staruszki zabiło jak młot. Kręciła się po mieszkaniu, przekładała pościel, dorzucała jeszcze jedno danie… I wreszcie — dzwonek do drzwi.
Na progu stała jej dorosła córka: wysoka, chuda, zimna, w czarnych okularach i z małym pieskiem na smyczy.
— Cześć, mamo — powiedziała Kasia bez cienia uśmiechu.
— Cześć, córeczko! Wchodź, umyj się, już wszystko przygotowane!
Danuta Kowalska pognała do kuchni, brzęcząc naczyniami, gorączkowo rozkładając dania. Kasia w milczeniu poszła za nią, rozglądając się z obojętnym wyrazem twarzy.
— Siadaj, kotleciki, sałatka, tort — twój ulubiony!
— Mamo, jestem tylko na chwilę. Włażę do innego miasta. Dość daleko. Dojazdy tutaj są drogie i niewygodne, więc pewnie nie zobaczymy się przez pięć lat. A to — Lola. Dał mi ją były, nie wiem po co. Wożenie jej ze sobą to kłuf. A ty i tak jesteś sama, niech u ciebie mieszka. Ma półtora roku. Nie martw się, nie hałasuje.
Danuta zastygła. Tort, kotlety, świeża pościel, mleko, konfitury — nagle wszystko straciło znaczenie. Patrzyła na córkę, która choćby nie odsunęła okularów.
— Dobrze… — wykrztusiła.
— Dzięki, mamo. Kocham cię. — Kasia cmoknęła ją w policzek, podała smycz i zniknęła za drzwiami.
Kilka minut później Danuta stała w przedpokoju z pieskiem na rękach. Nigdy nie lubiła zwierząt. Z bolącymi plecami, maleńką emeryturą i chronicznym zmęczeniem — co teraz miała zrobić z psem?
— Chodź, Lolka, do Jadzi… Może ją weźmie…
Ale ledwo sąsiadka otworzyła drzwi, już krzyknęła:
— Oszalałaś, Danuś? Jeszcze mi tylko twojego psa brakowało! Meble porysuje, pchły naniesie!
— Ależ ona nie ma pch— Jak to nie, widać przecież, iż zadbana — próbowała Danuta.