Tomasz wrócił do domu późno. Nie mówiąc ani słowa, zdjął buty w przedpokoju, powiesił płaszcz i w milczeniu poszedł do łazienki. Po chwili siedział już w kuchni, gdzie czekała na niego miska z kurczakiem duszonym i zielonym groszkiem – specjalność jego żony Bronisławy. Obok stała sałatka z owoców morza. Wziął widelec, pokręcił nią przez chwilę, po czym gwałtownie się odwrócił.
— Mów szczerze… Skąd masz tę sałatkę? — spytał cicho, ale stanowczo.
Bronisława zastygła z czajnikiem w ręce. W jej oczach pojawiło się coś niepokojącego.
Ich małżeństwo trwało już ponad trzydzieści lat. Gdyby Bronisława miała ocenić swój związek w skali od jednego do stu, postawiłaby pewne pięćdziesiąt. Bo było w nim wszystko: miłość i irytacja, euforia i zmęczenie, jasne chwile i trudne dni. Normalne życie. A Tomasz – choć uparty, choć z ciężkim charakterem – był dobrym człowiekiem. Wiernym, niezawodnym, pracowitym.
Przełom nastąpił w zeszłą wiosnę, gdy Bronisława się położyła. Lekarz stwierdził banalne przemęczenie, które zbierało się latami. Tomasz wiózł ją do domu taksówką – własne auto od dawna stało nienaprawione, wszystkie pieniądze szły na spłatę kredytu córki — Kingi.
Kinga właśnie wyszła za mąż, a ślub chciała mieć „jak z filmu”. I choć suknia okazała się dziwaczna, a tort – „jak guma do żucia”, według Tomasza – rodzice znosili to cierpliwie. Ważne było, by córka była szczęśliwa.
Po ślubie młodzi wprowadzili się do mieszkania odziedziczonego po dziadku pana młodego, a Tomasz z żoną dalej spłacali kredyt, ledwie wiążąc koniec z końcem, jeżdżąc starym gratem, używając wysłużonego sprzętu i żyjąc w wiecznym zmęczeniu.
Bronisława uczyła angielskiego i dorabiała prywatnymi lekcjami. Tomasz był ślusarzem w fabryce. Odmawiał sobie stołówki, burgerów, pizzy – tylko domowe jedzenie! Gorące, świeże, urozmaicone.
Bronisława nie protestowała, choć po pracy ledwo trzymała się na nogach. Pewnego dnia pękła:
— Jak niby mam zdążyć zrobić ci na obiad zupę, drugie danie, sałatkę i kompot? Nie jestem robotem.
Ale Tomasz odpowiadał opowieściami o swojej prababci, która i w polu harowała, i ośmioro dzieci wychowała, i jeszcze w amatorskim teatrze grała.
Bronisława po prostu była zmęczona. Pewnego dnia, zaglądając do nowej garmażerki koło domu po świeży chleb, zobaczyła witrynę z sałatkami. I nagle powiedziała:
— Proszę „Owoce morza”, dużą porcję…
W domu na kolację były gołąbki, placek… i ta właśnie sałatka.
— No proszę, coś nowego! Pyszne, jak domowe — pochwalił Tomasz.
Bronisława nic nie powiedziała. I tak narodził się jej sekret: gdy nie zdążyła – kupowała w garmażerce. Domowe, smaczne, trochę droższe – ale przynajmniej mogła złapać oddech.
Tak by to trwało, gdyby nie przypadek. W pracy Tomasz jadł obiad z młodym stażystą. Chłopak miał klopsiki i sałatkę podejrzanie podobną do tej, którą jadł Tomasz.
— Skąd klopsiki?
— Z garmażerki za rogiem. Tam lepsze niż domowe! — zaśmiał się chłopak.
Tomasz się zaniepokoił. Zbyt wiele pasowało. I wtedy w jego głowie zrodziło się podejrzenie…
Tego wieczora jadł w milczeniu, po czym zadał to jedno pytanie. Bronisława spuściła wzrok.
— Ja… ja po prostu jestem zmęczona. Myślałam, iż tobie wszystko jedno, byleby było smaczne…
Tomasz wstał. Podszedł. Przytulił.
— Nie jest mi wszystko jedno. Ale ty też jesteś człowiekiem, Broniu. Masz prawo być zmęczona.
Ona łapczywie westchnęła. On się uśmiechnął.
— Pokój?
— Pokój.
I tego wieczora zamiast tradycyjnej kolacji zamówili pizzę, włączyli stary film i pierwszy raz od dawna poczuli, iż nie są tylko mężem i żoną… ale parą, dla której obojga liczy się to samo. I właśnie to wystarczyło, by wszystko się zmieniło.