**20 maja**
Znowu wracam późno. W mieszkaniu cicho, tylko światło nocnej lampki w korytarzu ledwo rozjaśnia mrok. Marek zawsze ją zostawia – „żebyś się nie potknęła”. Na podłodze leży jego skarpeta, nie moja. W kuchni kartka: *„Kolacja w piekarniku. Śpię.”* Pismo trochę nerwowe, jakby pisał w pośpiechu albo z tym dziwnym napięciem, które ostatnio między nami wisi.
Zjadłam w milczeniu. Jedzenie było ciepłe, starannie przykryte folią, ale smaku nie czułam. Ciało zbyt zmęczone, by cokolwiek odczuwać. Otworzyłam laptop, przejrzałam raport, zamknęłam po minucie. Łazienka, woda na twarz, unikanie lustra – nie chce się już patrzeć na tę zmęczoną wersję siebie. Położyłam się obok niego. Spał. Plecami do mnie. Między nami ta niewidzialna przestrzeń. Czy zawsze była tak szeroka?
Rano – korek, złamany obcas, zapomniane dokumenty. W autobusie obok mnie siadła kobieta, może czterdziestka, która w słuchawce skarżyła się przyjaciółce:
– *Przyszedł nad ranem, śmierdzi papierosami, milczy jak grób. A ja, głupia, czekam…*
Drgnęłam. Jakbym usłyszała swoje własne myśli, tylko odwrócone. Ona czekała mimo wszystko. A ja? Żyję z Markiem pod jednym dachem, ale chyba w innych światach.
W biurze nikt nie zauważył, iż przyszłam wcześniej. Nikt by nie zauważył, gdyby nie oddany raport. Szef skinął głową, mruknął *„dobrze”* i wrócił do ekranu. Schemat jak zawsze: raport, skinienie, cisza. choćby podziękowanie brzmiało jak rozkaz.
Zaparzyłam herbatę. Obserwowałam, jak torebka tonie, zostawiając blady ślad. Jedyny rzeczywisty ruch tego dnia. Reszta? Mechanika. Raporty, terminy, cyfry. Wszystko precyzyjne, terminowe, poprawne. Ale czułam, iż gdzieś zbłądziłam. Ruch dla odhaczenia. Żeby *„działać”,* nie *„żyć”.*
Wieczorem jedliśmy w milczeniu. Sztućce dzwoniły o talerze, lodówka warczała w tle. Marek patrzył nie na mnie, ale w stół. W końcu zapytał:
– Dziś wieczorem masz wolne?
– Chyba tak.
– Może do kina?
Skinęłam głową. Nie od razu. W środku walczyła chęć zostania w domu z tą dziwną tęsknotą za… czymś. Za oddechem, za uczuciem. Podeszłam, objęłam go od tyłu. Był ciepły. Prawdziwy. Jak kotwica w moim chaosie.
– Przepraszam – szepnęłam. – Próbuję wszystko utrzymać: pracę, dom, nas… Żeby się nie rozpadło.
– Wiem – odparł. – Ale trzeba żyć, nie tylko trzymać. To nie mebelki pilnujemy.
Nie odpowiedziałam. Tylko przytuliłam się mocniej, policzkiem do jego pleców. W tej ciszy zrobiło się lżej.
Poszliśmy na film. Coś głośnego, bez głębi – nastolatki chichotały, ktoś szeleścił popcornem. My siedzieliśmy obok. Trzymaliśmy się za ręce. W tym prostym geście było więcej niż w dziesiątkach deklaracji.
Na zewnątrz było ciepło. Wiosenny wiatr niósł kurz ulicą, latarnie oświetlały mokry asfalt. Gdzieś śmiało się dziecko, para przytulała się pod apteką. Marek opowiadał o starym koledze, o głupim spotkaniu, o niczym. A ja słuchałam i nagle zrozumiałam: tego mi brakuje. Prostego. Zwyczajnego. Prawdziwego.
Przed klatką zatrzymałam się.
– Wiesz… U mnie wszystko jest *prawie* w porządku. *Prawie* – powiedziałam cicho.
Spojrzał na mnie uważnie. Bez zdziwienia. Jakby czekał.
– To zróbmy, żeby było naprawdę. Nie od razu. Ale razem.
Skinęłam głową. I po raz pierwszy od dawna coś we mnie nie ścisnęło się ze strachu. Rozluźniło się. I zapragnęłam nie tylko „doczekać” jutra. Ale obudzić się i *żyć*.