— Znowu się spóźnisz? — Głos Adama przez telefon brzmiał, jakby dochodził nie z sąsiedniego mieszkania w warszawskim bloku, ale z drugiego brzegu jesiennej rzeki, gdzie już gęstniał mrok, a mgła kładła się na wodzie.
— Tak, pewnie do dziesiątej, może później. Kontrola dokumentów, logistyka znów zawaliła — odparła Zosia, włączając głośnomówiący i mieszając kawę w kubku, jednocześnie kończąc maila do dostawców. Obok leżał stos wydruków, choćby nieotwartych.
— W domu prawie cię nie ma — powiedział po długiej ciszy. Spokojnie, bez pretensji, po prostu stwierdził fakt. Ale w tym spokoju czuło się zmęczenie. Nie przez nią, nie przez ich relację, ale przez jej wieczny brak. Przez wieczory w ciszy, przez poranną pustkę.
— Przecież rozumiesz.
— Rozumiem — znów cisza. Ale nie martwa. Napięta, gęsta, jak przed burzą. W tej ciszy słychać było zbyt wiele: powściągnięte emocje, pytania bez słów, niepokojące oczekiwanie.
Zosia nie znosiła takich pauz. Czuła, jakby ktoś powoli, celowo ściskał jej klatkę piersiową. Cisza między nimi nigdy była pusta — nie z dźwięków, ale z bólu.
Wróciła tuż przed północą. Światła nie było, tylko wąska smuga od nocnej lampki w korytarzu — Adam zawsze ją zapalał, „żeby się nie potknęła”. W tym przyćmionym świetle na podłodze leżał samotny skarpet — z pewnością nie jej. W kuchni kartka: „Obiad w piekarniku. Poszedłem spać”. Pismo lekko nerwowe, jakby pisał w pośpiechu lub z emocjami.
Zjadła w milczeniu. Jedzenie było ciepłe, starannie przykryte folią. Ale smaku nie czuła — jakby całe ciało odrętwiało. Potem otworzyła laptopa, rzuciła okiem na raport, przewinęła — i natychmiast zamknęła. Łazienka, mycie twarzy, unikanie lustra — bo odbicie zbyt często patrzyło na nią ze zmęczeniem. Położyła się obok. Spał. Plecami do niej. Między nimi — przestrzeń. Trochę większa niż kiedyś. A może tylko jej się tak zdawało?
Poranek zaczęło się od korka, złamanego obcasa i zapomnianych dokumentów. W autobusie usiadła obok kobiety po czterdziestce, która przez telefon skarżyła się przyjaciółce:
— Przyszedł nad ranem, śmierdzi papierosami, milczy jak grób. A ja, głupia, czekam…
Zosia drgnęła. Jakby usłyszała własną myśl — tylko odwróconą. Tamta czekała mimo wszystko. A ona — żyła z Adamem ramię w ramię, ale jakby w innych światach.
W biurze nikt nie zauważył, iż przyszła wcześniej. Nikt by nie zauważył, gdyby nie oddany raport. Szef skinął głową, mruknął „Dobrze” i wrócił do monitora. Wszystko według schematu: raport, skinienie, cisza. choćby podziękowanie brzmiało jak rozkaz.
Zosia poszła do kuchni, zaparzyła herbatę. Patrzyła, jak torebka tonie we wrzątku, zostawiając za sobą blady ślad. I nagle pomyślała — to jedyny prawdziwy ruch tego dnia. Reszta to mechanika. Raporty, raporty, raporty. Wszystko precyzyjne, punktualne, poprawne. Ale jakby nie w tę stronę. Działanie dla odhaczenia. Żeby „funkcjonować”, a nie „żyć”.
Wieczorem jedli razem. W milczeniu. Widelce dzwoniły o talerze, lodówka warczała — jednostajnie, jak tło. Adam nie patrzył na nią, tylko w stół. Wreszcie zapytał:
— Masz dziś wieczorem wolne?
— Chyba tak.
— Może do kina?
Skinęła. Nie od razu. W środku walczyło pragnienie spokoju w domu i dziwna tęsknota, która ciągnęła — wyjść, oddychać, poczuć cokolwiek. Potem podeszła do niego, objęła od tyłu. Był ciepły. Prawdziwy. Jak kotwica w jej burzy.
— Przepraszam — szepnęła. — Próbuję wszystko utrzymać: pracę, dom, nas… Żeby się nie rozpadło.
— Wiem — powiedział. — Tylko trzeba żyć, a nie tylko utrzymywać. To nie meblujemy strażnika.
Nie odpowiedziała. Tylko przytuliła mocniej, przywarła policzkiem do jego pleców. I w tej ciszy zrobiło się trochę lżej.
Poszli do kina. Na coś głośnego i bez znaczenia — w sali śmiali się nastolatkowie, ktoś chrupał popcorn. A oni siedzieli obok. Trzymali się za ręce. W tym prostym geście było więcej niż w dziesiątkach deklaracji.
Na ulicy było ciepło. Wiosenny wiatr gnał kurz wzdłuż chodnika, latarnie oświetlały mokry asfalt. Gdzieś śmiało się dziecko, ktoś przytulał pod apteką. Adam opowiadał o dawnym koledze, o przypadkowym spotkaniu, o błahostkach. A Zosia słuchała i nagle uświadomiła sobie: tak bardzo tego brakowało. Prostego. Zwyczajnego. Prawdziwego.
Przed klatką zatrzymała się.
— Wiesz… U mnie niby wszystko jest *prawie* w porządku. Prawie — powiedziała cicho.
Spójrzał uważnie. Bez zdziwienia. Jakby czekał.
— Więc zróbmy, żeby było naprawdę. Nie od razu. Ale razem.
Skinęła. I po raz pierwszy od dawna w środku coś się nie ścisnęło, a rozluźniło. I chciało się nie tylko „dożyć” do rana. Ale obudzić — i żyć.