Prawie dobrze — ale tylko prawie
— Znowu się spóźnisz? — Głos Krzysztofa w słuchawce brzmiał, jakby dochodził nie z sąsiedniego mieszkania w warszawskiej kamienicy, ale z przeciwnego brzegu jesiennej rzeki, gdzie ciemność już gęstniała, a mgła osiadła na wodzie.
— Tak, do dziesiątej, może później. Kontrola dokumentów, logistyka znów zawaliła sprawę — odparła Zosia, włączając głośnomówiący i mieszając kawę w kubku, jednocześnie kończąc maila do dostawców. Obok leżał stos wydruków, choćby nie otwartych.
— Nie ma cię w domu prawie wcale — powiedział po długiej ciszy. Spokojnie, bez pretensji, tylko stwierdził fakt. Ale w tym spokoju wyczuwało się zmęczenie. Nie przez nią, nie przez związek, ale przez jej wieczny brak. Wieczory w ciszy, poranna pustka.
— Przecież rozumiesz.
— Rozumiem — znów cisza. Ale nie martwa. Napięta, gęsta, jak przed burzą. W tej ciszy słychać było zbyt wiele: powściągnięte emocje, pytania bez słów, niepokojące oczekiwanie.
Zosia nie znosiła takich pauz. Dusiły ją, jakby ktoś powoli i celowo ściskał jej klatkę piersiową. Cisza między nimi zawsze była pełna — nie dźwięków, ale bólu.
Do domu wróciła tuż przed północą. Światła nie było, tylko wąska smuga od nocnej lampki w przedpokoju — Krzysztof zawsze ją zapalał, „żeby się nie potknęła”. W tym przyćmionym świetle na podłodze leżała skarpeta — na pewno nie jej. W kuchni kartka: „Obiad w piekarniku. Poszedłem spać”. Pismo lekko nerwowe, jakby pisał w pośpiechu lub zdenerwowany.
Cicho zjadła, jedzenie było ciepłe, troskliwie przykryte folią. Ale smaku nie czuła — jakby całe ciało znużyło się odczuwaniem. Potem otworzyła laptopa, spojrzała na raport, przewinęła — i natychmiast zamknęła. Łazienka, mycie twarzy, unikanie lustra — bo odbicie zmęczyło się patrzeniem na nią samą. Położyła się obok. Spał. Plecami do niej. Między nimi — przestrzeń. Trochę większa niż zwykle. A może tylko jej się tak wydawało?
Ranek zaczął się od korków, złamanego obcasa i zapomnianych dokumentów. W autobusie usiadła obok kobiety po czterdziestce, która przez telefon narzekała przyjaciółce:
— Wrócił nad ranem, śmierdzi papierosami, milczy jak grób. A ja, głupia, czekam…
Zosia drgnęła. Jakby usłyszała własną myśl — tylko odwróconą. Tamta czekała mimo wszystko. A ona — żyła z Krzysztofem obok, ale jakby w różnych światach.
W biurze nikt nie zauważył, iż przyszła wcześniej. Nikt by nie zauważył, gdyby nie oddany raport. Szef skinął głową, mruknął: „Dobrze” i znów wgapiał się w monitor. Wszystko według schematu: raport, skinienie, cisza. choćby podziękowanie brzmiało jak rozkaz.
Zosia poszła do kuchni, zaparzyła herbatę. Patrzyła, jak torebka tonie w wrzątku, zostawiając blady ślad. I wydało jej się — to jedyny prawdziwy ruch tego dnia. Reszta to mechanika. Raporty, raporty, raporty. Wszystko dokładnie, na czas, poprawnie. Ale jakby w złym kierunku. Działanie dla odhaczenia. By „funkcjonować”, a nie „żyć”.
Wieczorem jedli razem. W milczeniu. Sztućce dzwoniły o talerze, lodówka warczała — jednostajnie, jak tło. Krzysztof patrzył nie na nią, ale w stół. Nagle zapytał:
— Masz dziś wieczorem wolne?
— Chyba tak.
— Może do kina?
Skinęła. Nie od razu. W środku walczyła chęć odpoczynku w domu i dziwna tęsknota, która popychała — wyjść, oddychać, poczuć cokolwiek. Podeszła do niego, objęła od tyłu. Był ciepły. Prawdziwy. Jak kotwica w jej burzy.
— Przepraszam — szepnęła. — Próbuję wszystko utrzymać: pracę, dom, nas… Żeby nie runęło.
— Wiem — odpowiedział. — Ale trzeba żyć, a nie tylko utrzymywać. To nie meblujemy mieszkania.
Nic nie odpowiedziała. Tylko przytuliła mocniej, przycisnęła policzek do jego pleców. I w tej ciszy stało się trochę lżej.
Poszli do kina. Na coś głośnego i lekkiego — nastolatki chichotali, ktoś szeleścił popcornem. A oni siedzieli obok. Trzymali się za ręce. W tym prostym geście było więcej niż w dziesiątkach wyznań.
Na zewnątrz było ciepło. Wiosenny wiatr pędził kurz ulicą, latarnie oświetlały mokry asfalt. Gdzieś śmiało się dziecko, ktoś obejmował się pod apteką. Krzysztof opowiadał o dawnym koledze, przypadkowym spotkaniu, banalnych rzeczach. A Zosia słuchała i nagle uświadomiła sobie: tak bardzo tego brakowało jej. Prostego. Zwyczajnego. Prawdziwego.
Przed klatką zatrzymała się.
— Wiesz… U mnie przecież wszystko jest prawie w porządku. Prawie — powiedziała cicho.
Spojrzał uważnie. Bez zdziwienia. Jakby czekał.
— To zróbmy, żeby było naprawdę. Nie od razu. Ale razem.
Skinęła. I po raz pierwszy od dawna w środku nie ścisnęło się. Rozluźniło. I zapragnęła nie tylko doczekać do rana. Ale obudzić się i żyć.
*Czasem wystarczy mały krok, by “prawie dobrze” stało się “naprawdę dobrze”.*