Prawdziwy mąż
— Bronisławo, jak można tak wychowywać dziewczynkę? — ciągle pytała swoją siostrę Małgorzata. — To przecież dziewczynka, a nie chłopak.
Bronisława i Małgorzata były rodzeństwem, obie dawno wyszły za mąż i urodziły dzieci. Bronisława miała córkę Zofię i syna, a Małgorzata tylko jedną córeczkę — Jadwigę.
Siostry często się spotykały, zwykle to Małgorzata z córką przyjeżdżała do Bronisławy, bo ta mieszkała w domu z ogrodem na wsi. Pięknie utrzymane podwórko, altanka, gdzie można było posiedzieć, a dzieciom pobiegać. Małgorzata zaś mieszkała w bloku.
Oczywiście Małgorzata była pewna, iż jej Jadwiga jest mądrzejsza, ładniejsza i bardziej utalentowana niż Zosia. Dziewczynki różnił tylko rok — Zosia była starsza.
— Bronisławo, twoja Zofia znowu wdrapała się na drzewo, co to ma znaczyć? — próbowała wpłynąć na siostrę w kwestii wychowania.
— A co w tym złego? — dziwiła się Bronisława. — To dziecko, musi się rozwijać.
— Ale nie przez wspinanie się po drzewach! To zajęcie dla chłopaków, nie dla dziewczynek — przekonywała Małgorzata, ale siostra tylko się uśmiechała.
Dziewczynki się przyjaźniły. Może i Jadwiga chciała bawić się tak swobodnie jak Zosia, choćby wejść na drzewo, ale matka pilnowała jej surowo. Nic takiego nie było dozwolone.
Zofia nigdy nie zazdrościła kuzynce, choć jej ciotka Małgorzata sądziła, iż powinna. W dzieciństwie i szkole Zosia miała to gdzieś. Żyła swoim życiem — była żywiołowa i wszędzie jej pełno.
Uwielbiała porządkować w garażu u ojca. Zosia uchodziła za warchoła w spódnicy — nie ustępowała chłopakom, wdrapywała się za nimi na drzewa, biła się z nimi, broniąc siebie i młodszego brata, czasem choćby przeskakiwała przez płot, by z nimi kraść jabłka z cudzego sadu. Lalkami prawie nie bawiła się, nie interesowały ją fryzury, kokardy i sukienki. Najbardziej lubiła grzebać z tatą w garażu, oglądać klucze, śrubki i nakrętki. Lubiła tam sprzątać, choć ojciec tylko się śmiał:
— Córuś, nie trzeba mi tu twojego porządku, potem nic nie znajdę. Podaj lepiej klucz na czternaście. — A ona natychmiast podawała adekwatny. Rozumiała te sprawy, ojciec ją chwalił, a ona była z tego dumna.
Jadwiga — zupełne przeciwieństwo Zosi. Ubierano ją jak lalkę. Zawsze w eleganckich sukienkach, białych getrach z frędzelkami i ogromnych kokardach. Sukienki Jadwigi nie podobały się Zosi, bo zawsze miały jakieś falbanki i koronki.
Ciągle słychać było krzyki matki:
— Jadziu, nie wchodź do piaskownicy, pobrudzisz getry! Odejdź od drzwi, tam wieje! Nie dotykaj cudzych zabawek, są brudne! Po co bierzesz to jabłko, pełno na nim zarazków! — Tylko „nie wolno” i „nie można”.
Zosia zawsze się dziwiła i nie lubiła ciotki Małgorzaty właśnie za to. Za dużo zakazów, z Jadwigą choćby nie było fajnie bawić się na podwórku. A za bramę matka w ogóle jej nie wypuszczała.
— Gdzie ty, Jadziu? Tam są brudne psy i koty, chłopcy mogą cię skrzywdzić. Niech Zosia idzie, a ty zostań z nami. — Zosi naprawdę było żal kuzynki.
— Ciociu, niech Jadzia idzie ze mną, nikt jej nie tknie — próbowała się wstawić.
Ale ciotka tylko surowo spojrzała.
— Nie, Jadzia nigdzie nie wyjdzie…
W szkole Zosia trenowała lekkoatletykę, grała w siatkówkę w drużynie szkolnej, a potem zainteresowała się choćby sztukami walki. Ciotce Małgorzacie włosy stawały dęba, gdy słyszała, czym zajmuje się siostrzenica.
— Czy dziewczynki powinny być tak wychowywane? — pytała ciągle siostrę.
— Niech robi, co chce, i przebija sobie drogę w życiu — odpowiadała Bronisława, broniąc córki.
Za to córka Małgorzaty chodziła do szkoły muzycznej, uczyła się grać na fortepianie, matka zapisała ją na tańce towarzyskie. Próbowała też zrobić z niej artystkę, posłała na zajęcia plastyczne, ale Jadzię to nie interesowało. Nie umiała rysować i nie chciała. Więc rzuciła. Nie wyszło.
Na pierwszym roku studiów Zosia poznała Wiesława na treningu sztuk walki. On też tam ćwiczył. Nie był przystojniakiem, ale sympatycznym.
— Cześć — pierwszy podszedł do niej. — Obserwuję cię, świetnie ci idzie. Ja jestem Wiesiek, a ty Zosia, już się o tobie rozpytałem — śmiał się szczerze.
Jego uśmiech i wesołe iskierki w oczach podbiły Zosię. Ona też się uśmiechała. Czuli się, jakby znali się od stu lat.
— Cześć, ale chyba nie widziałam cię na uczelni?
— Ja nie studiuję u ciebie. Pracuję jako mechanik, zaocznie uczę się w politechnice — odparł.
Od tamtej pory zaczęli się spotykać. Oboje się do siebie ciągnęli — razem chodzili na treningi, spacery, do kina. Wspólne zainteresowania ich zbliżały.
— Mamo, tato, jutro przyjdę z Wiesiem. Poznał mnie już ze swoją matką. Teraz ja was z nim poznaję — oznajmiła rodzicom.
— No dobrze, przychodźcie — zgodzili się.
Wiesiek gwałtownie znalazł wspólny język z rodzicami, zwłaszcza z ojcem. Od razu zagadali o garażu, technice i samochodach. Ojcu bardzo się spodobało, iż Wiesiek jest mechanikiem i studiuje na politechnice. Byli na tej samej fali.
Czas mijał. Zosia z Wiesiem byli razem, a pod koniec drugiego roku oznajmiła rodzicom:
— Mamo, tato, postanowiliśmy z Wiesiem wynająć mieszkanie i zamieszkać razem.
Bronisława była przeciw:
— Córuś, jeszcze za wcześnie, masz się uczyć, a ty… — mruczała.
Za to ojciec niespodziewanie ją poparł. Wiesiek mu się podobał. Gdy przychodzili, godzinami siedzieli w garażu, grzebali w starym „Maluchu”, a obu ciągnęło też do futbolu — oglądali mecze i kibicowali tej samej drużynie.
Gdy Małgorzata się o tym dowiedziała, jej oburzenie nie miało granic.
— Boże drogi, Bronisławo, jak mogliście pozw