Prawda, która zniszczyła iluzje: Zrozum mnie tak, jak ja rozumiem Ciebie

polregion.pl 2 dni temu

*”Wszystko rozumiem… ale i ty mnie zrozum” – prawda, która zburzyła złudzenia*

Tego dnia Walentyna, jak co dzień, kroiła mięso na gulasz. W kuchni unosił się zapach cebuli, na patelni skwierczał tłuszcz, gdy nagle w pokoju zadzwonił telefon. Jej mąż, Władysław, podniósł słuchawkę. Głos miał stonowany:
— Halo?

Potem cisza. Długa. Jakby ktoś mówił bez końca, a on tylko słuchał. Wala otarła dłonie o fartuch i wyszła z kuchni. W przedpokoju nikogo. Przewód telefoniczny ciągnął się w stronę pokoju dziecięcego. Serce ścisnęło się jak w imadle. Nie wiedząc czemu, postąpiła kilka kroków na palcach, cicho jak złodziejka.

Zza uchylonych drzwi dobiegł jego szept. Tonem, którego nigdy nie używał wobec niej.
— Gienia, błagam, uspokój się… Rozumiem cię, naprawdę. Ale i ty mnie zrozum. Mam rodzinę, nie mogę teraz przyjechać… Też cię kocham. Bardzo. Ale nie mogę teraz rozmawiać – Wala może wejść w każdej chwili. Muszę jej wszystko powiedzieć, ale jeszcze nie teraz… Jutro. Nie dzwoń o tej porze, proszę. I tak… Kocham cię.

Jakby rażona prądem, zastygła z ręką zawieszoną nad klamką. Serce waliło tak głośno, iż trudno było oddychać. *„Kocham cię”*. Powiedział to innej kobiecie. Nie jej.

Wala nie urządziła sceny. W myślach odezwał się głos matki: *„Nigdy nie działaj pod wpływem emocji”*. Wyprostowała się i wróciła do kuchni. Chwyciła nóż, ale dłoń drżała. Kawałki mięsa lądowały nierówno na desce. O nogi ocierała się kotka – Wala rzuciła jej kawałek, jedyny odruchowy akt łaski.

*„Też cię kocham…”*
Te słowa wirowały w głowie jak zaklęcie. Chwytała się innego zdania: *„Mam rodzinę…”* Czyli wciąż ważna? Wciąż istotna?

Ale w takim razie… kim była ona? Tylko matką jego dzieci? Gospodynią? Przyzwyczajeniem? Ból ściskał piersi. Przecież mieli się dobrze. Był troskliwy, uważny. Żadnych oznak chłodu. Nigdy nie dał powodu.

Po dwudziestu minutach Władysław wrócił do kuchni, wciągnął nosem zapach gotującej się potrawy i uśmiechnął:
— Boże, jak pachnie! Obiad niedługo?

— Za pół godziny. Mięso drobno pokroiłam, będzie szybciej… Kto dzwonił?

— Co? — jakby nie zrozumiał. — A, z pracy. Proszą, żebym jutro przyszedł – drewno przyjmować.

— Często cię w weekendy wołają. Nie podoba mi się to.

— Wszyscy na urlopach, lato…

— Mhm.

— Jakaś jesteś smutna, Walusiu.

— Zmęczona tylko. Myślałam, iż jutro razem pojedziemy na działkę.

— Przecież pracujesz. Wieczorem pojedziemy.

— Władku…

— Co?

— Kochasz mnie?

— No jasne, jakie banialuki. Kocham, Walusiu. I naszych chłopaków też. Wiesz przecież – rodzina to dla mnie wszystko.

Wyciągnął ręce, objął ją, pocałował w szyję. Ale po raz pierwszy ten pocałunek był jej niemiły.

Później leżała na kanapie, patrząc na bawiących się synów. Kicia wskoczyła jej na brzuch, wbijając pazury – dziękowała za przekąskę. Wala ścisnęła jej łapki, wtuliła twarz w miękkie futro.

Ta kobieta… musi zniknąć.
Wala nie potrafiła dzielić się mężem. Nie mogła spać z nim, wiedząc, iż był z inną. Ale stracić go – też było nie do zniesienia. Decyzja przyszła sama: rozprawi się z kochanką. Osobiscie. Bez jego udziału.

Nazajutrz, gdy mąż odprowadził dzieci do przedszkola i poszedł „do pracy”, Wala powiedziała w fabryce, iż źle się czuje, i została w domu. Dla niepoznaki pożyczyła od sąsiadki kitel i chustkę – „będą ścianę malować”. Potem prosto pod przedszkole. Po chwili wyszedł Władysław. Wala podążała za nim, chowając się w bramach.

Wszedł na targ, kupił śledzie i owoce, skręcił w stronę prywatnych domków. Wala zrozumiała: tam mieszka. Mąż zniknął za jednym z ogrodzeń.

Usiadła na ławce. Czekała. Aż w końcu wyszedł… nie sam. Wysoka blondynka u boku. Szli w stronę lasku – tam, gdzie kiedyś spacerowali oni we dwoje. Wala wróciła do domu. W głowie żar. W duszy rozpacz.

Kilka dni później udało jej się lepiej przyjrzeć Gieni – piękna, cholera. Trzydzieści lat może. Potem szczęście: spotkała ją z koleżanką. Tamta, nieświadoma, wygadała wszystko, plotkując po drodze.

— Gienia? Samotna, z chorym dzieckiem, mąż ją rzucił. Teraz ma adoratora. Żonatego. Mówi, iż zostawi dla niej żonę…

W Wali zawrzało. Ale się uśmiechała.

I oto pewnego popołudnia, w niepełnym dniu pracy, Walentyna – w kitlu i chuście – wyruszyła na „wizytę”.

Gienia była na podwórku. Wala udała zawroty głowy, zyskała zaufanie. Woda, kubek… i nagle: *„Widzę twoją przyszłość”*.

Gienia – najpierw w szoku, potem niedowierzająca. Ale Wala zaczęła mówić o jej życiu – mąż, rozwód, dziecko, blizny… Wszystko. Gienia uwierzyła. Oczy jej się zaokrągliły.

— A z tym mężczyzną… nic z tego nie będzie. Jest mocno związany z żoną. Nigdy cię nie zostawi.

— Zostawi! Dopnę swego! Urodzę mu dziecko!

— Nie będzie twoje!

— BĘDZIE!!!

Wtedy – śledź w twarz. Zaczęła się bijatyka. Wala tłukła ją, krzycząc:
— To MÓJ mąż! MÓJ! Rozumiesz?! Znikaj z naszej drogi! Znikaj!

Łzy, błoto, podarty kitel… Ale Wala wyszła z podniesioną głową.

Po tygodniu Władka przestali wzywać w weekendy. Nie pachniał już śledziem. Wala czuła się zwycięsko. Gienia zniknęła z ich życia. Na zawsze.

Minęły lata. Wyprowadzili się. Żyli cicho. On – zdystansowany, trochę smutny. Ona – spokojna. Dzieci dorosły. Życie toczyło się dalej.

Aż pewnego dnia, gdy zostało mu kilka dni, do szpitalnej sali weszła kobieta. Wala podsłuchała – to byłaWala zamknęła oczy i pomyślała tylko: *„Tym razem to ja wygrałam”*.

Idź do oryginalnego materiału