Piotr Nowak nie mógł sobie choćby wyobrazić, iż starość spędzi za kratami obcego progu, pod opieką pielęgniarek i w towarzystwie tych, których porzuciły własne dzieci. Zawsze sądził, iż zasłużył na więcej – na szacunek, ciepło, spokój. W końcu całe życie pracował, utrzymywał rodzinę, budował codzienność wokół swojej jedynej euforii – żony Hanny i córki Klaudii.
Z Hanną przeżyli ponad trzydzieści lat w zgodzie i miłości. Po jej śmierci cztery lata temu w jego domu zrobiło się pusto i zimno. Jedynym pocieszeniem pozostawała Klaudia i mała wnuczka Zosia. Pomagał, jak tylko umiał – opiekował się dziewczynką, przekazywał emeryturę na jedzenie, zostawał z nią zawsze, gdy córka z mężem wychodzili do kina czy pracy. Aż nagle wszystko się zmieniło.
Klaudia zaczęła krzywo patrzeć, gdy ojciec zbyt długo przesiadywał w kuchni. Drażniło ją, iż kaszle. „Tato, ty już swoje przeżyłeś, daj żyć innym!” – słyszał coraz częściej. Potem zaczęły się rozmowy o „domu z doskonałą opieką”, o „przytulnym pensjonacie z lekarzami i telewizorem”. Piotr próbował się bronić.
— Klaudiu, to moje mieszkanie. jeżeli ci ciasno – przeprowadź się do teściowej. Mieszka przecież sama w trzypokojowym.
— Wiesz dobrze, iż jesteśmy z nią na wojennej ścieżce. I w ogóle, nie zaczynaj! — warknęła córka.
— Po prostu chcesz przejąć mieszkanie. Lepiej byś sama na siebie zarabiała, zamiast wypychać starca!
Po tej rozmowie nazwała go „egoistą” i rzuciła, iż „i tak znajdzie sposób”. Po tygodniu sam spakował rzeczy. Nie dlatego, iż chciał. Dlatego, iż nie mógł już znieść uczucia bycia ciężarem we własnym domu. Wyszedł w milczeniu. Klaudia promieniała. Niemal na rękach wyniosła jego rzeczy.
W domu opieki dostał mały pokój z oknem i starym telewizorem. Piotr spędzał dni na podwórku, pod chmurami, wśród innych porzuconych, jak on.
— Dzieci was tu wysłały? — spytała pewnego dnia sąsiadka z ławki.
— Tak, córka uznała, iż zawadzam — odparł, powstrzymując łzy.
— U mnie to samo. Syn postawił na swoją żonę. Wyrzucili mnie jak stare meble. Jestem Irena.
— A ja Piotr. Miło mi.
Zaprzyjaźnili się. Ból był mniejszy, gdy dzielił go ktoś, kto rozumiał. Minął rok. Córka ani razu nie zadzwoniła. Nie przyjechała. Nie napisała.
Pewnego dnia, gdy Piotr siedział z książką, usłyszał znajomy głos.
— Piotrze Stanisławowiczu? Nie spodziewałam się pana tu spotkać — zdziwiła się jego dawna sąsiadka, doktor Marta, która przyjechała badać mieszkańców.
— Ano. Już rok tu jestem. Jak widać, stałem się zbędny. Ani słowa, ani znaku.
— Dziwne… Klaudia twierdziła, iż kupił pan domek na wsi, wyjechał odpocząć z dala od miasta.
— Lepiej bym zrobił, uciekając… Ale nie tu, za tym płotem.
Marta pokręciła głową. Po badaniu jednak wróciła. Nie mogła zapomnieć tej rozmowy. Po dwóch tygodniach znów przyjechała – tym razem z propozycją:
— Piotrze Stanisławowiczu, dom mojej mamy na wsi stoi pusty. Odeszła niedawno, gospodarstwo sprzedane. Dom solidny, ciepły, las i rzeka blisko. jeżeli pan chce – niech pan tam zamieszka. Nie mam zamiaru wracać, a szkoda mi sprzedawać.
Piotr milczał, aż w końcu wybuchnął płaczem. Obca kobieta ofiarowała to, na co własna córka machnęła ręką.
— Czy mogę o coś jeszcze poprosić? Jest tu kobieta… Irena. Też nikomu niepotrzebna. Chciałbym, żebyśmy pojechali tam razem.
— Oczywiście — uśmiechnęła się Marta. — jeżeli ona się zgodzi, nie ma problemu.
Piotr podbiegł do Ireny:
— Pakuj się! Jedziemy! Dom na wsi, świeże powietrze, wolność. Będzie nam dobrze. Po co nam to wszystko?
— Jedźmy! Do nowego życia!
Spakowali torby, kupili jedzenie i ruszyli. Marta zawiozła ich sama, nie chciała, by tłukli się autobusem. Piotr ściskał sąsiadkę, nie wiedząc, jak podziękować. Tylko poprosił: „Tylko nie mówcie Klaudii. Nie chcę choćby o niej słyszeć.”
Marta uśmiechnęła się i skinęła głową. Nie zrobiła nic wielkiego. Po prostu postąpiła po ludzku. A to dziś – już jest bohaterstwem.
**Bo czasem największa dobroć pochodzi od obcych, gdy ci najbliżsi odwracają się plecami.**