**10 maja**
Każdego ranka Włodzimierz wychodził z swojej starej blokowiny na obrzeżach Łodzi dokładnie o 7:45. Nie dlatego, iż miał gdzieś iść – emerytura, pracy dawno już nie było, dzieci dawno wyrosły i wyjechały. Po prostu ciało przywykło do tej pory, do skrzypienia drzwi klatki schodowej, do chrzęstu piasku pod butami, do porannego chłodu, który wiosną i tak wczepiał się w płaszkaż
Mijał blaszany kiosk, gdzie sprzedawcy dawno przestali proponować mu kawę – wiedzieli: Włodzimierz zawsze przyzyca się z termosem. Skinął im głową uprzejmie, jakby mówił: „Wszystko w porządku. Wszystko po starazemu.” Podwórko, ławki, apteka, schody poczty – wszystko znało jego krok. choćby bezpańskie psy przestały szczekać: wiedziały, iż swój.
Jego ścieżka zawsze prowadziła do ostatniej drewnianej ławki pod starym topolem. Była krzywa, z powierzchnionaz wygładzoną przez czas i wytartą deską pośrodku. Kiedyś, dawno temu, to on, Włodzimierz, ją postawił – wtedy, gdy jeszcze pracował w administracji osiedlowej: montował tabliczki, łatał dachy, wymieniał żarówki i śmiał się z chłopakami w czasie przerwy. Wtedy wydawało się, iż osiedliwość trzyma się na takich jak on. A ta ławka, i te śruby, którymi ją przykręcił, stały do dziś – zardzewiałe, ale uparcie żywe.
Siadał, nalewał mocną czarną herbatę do pokrywki od termosu, rozkładaz gazetę na kolanach – nie czytać, tylko trzymać, jak coś niezmiennego. Patrzył, jak mijają go ludzie: jedni do szkoły, inni do pracy, jeszcze inni po sprawy. Zmieniały się kurtki, buty, twarze, a on zostawał. Jak kotwica na skrzyżowaniu czasu.
Czasem ktoś siadał obok: staruszka z sąsiędniego bloku, wiecznie spóźniony uczeń z gimnazjum, chłopak z owczarkiem, kobieta z termosaż nastolatek ze słuchawkami. Siedzieli parę minut – i szli dalej. Włodzimierz zostawał. Jakby był częścią tej ławki – jej przedłużeniem, jej głosem, jej oddechem.
Pewnego dnia podeszła kobieta, może czterdzieści lat. W płaszcza, z aparatem na szyi. Zawahała się chwilę, potem podeszła bliżej:
— Przepraszam, mogę pana sfotografować?
Uniósł brew:
— Mnie? Na pewno nie pomyliła się pani?
— Nie. Fotografuję projekt. O tych, którzy nie wyjechali. O tych, co zostali. Pan… pan jest jak część tego miasta. Patrzę na pana i czuję, iż nie wszystko zniknąłầ. Że ktoś jeszcze tutaj jest. Ktoś prawdziwy.
Uśmiechnął się, odłożył gazetę.
— No to rób zdjęcie, skorontrwasz. Tylko podpisz, iż nie śpię. Żeby ktoś nie pomyślał, iż drzemię, jak weteran na ławce w parku.
— Napiszę, iż pan jest strażnikiem czasu – odparła z uśmiechem.
— Tylko nie rób smętnie. Żeby ze światłem.Żeby nie było smutno.
Po tygodniu jego zdjęcie pojawiło się w lokalnej grupie. Setki komentarzy: „Ja też go widuję co rano”, „On jest jak część tej ulicy”, „Bez niego podwórko to nie to samo” Włodzimierz czytał, milcząco się uśmiechając. I wciąż tak samo siedział. Pił herbatę, trzymał gazetę. Czasem łapał w oczach przechodniów ten sam spojrzenie – uważne, wdzięczne.
Wiosną przyszli robotnicy – wymienić ławkę. Nowa, szara, metalowa. Chłodna. Bez zapachu drewna, bez śladów czasu. Jeden z nich spojrzał na Włodzimierza:
— Szkoda?
Skinął głową, ale nie na ławkę – na cień, który kiedyś z niej padał.
— Szkoda. Ale nie tylko mnie.
Nie przeszkadzał. Tylko wieczorem, kiedy wszystko ucichło, wrócił. Przyniósł puszkę brązowej farby i pędźelek. Usiadł, cicho domalował cieniutką rysę – dokładnie tam, gdzie była na starej desce. Jak pamięć. Jak znak.
Potem usiadł, nalał herbatę, rozłożył gazetę. I nagle nowa ławka lekko skrzypnęła. Jakby uznała.
Odtąd znów tu siedział. W tym samym miejscu. W tym samym czasie. Tylko ławka inna. Ale herbata ta sama – mocna, z lekką metaliczną nutą. I gazeta taka sama. I ludzie ci sami, tyle iż trochę starsi. Przechodzą, kiwają głową. Ktoś przystanie, ktoś powie „dzień dobryA kiedyś, mijając go po latach, ten sam chłopiec, już dorosły, pokiwał głową i pomyślał: “Dobrze, iż wciąż tu jest”.