Powrót byłej żony. Próba ogniowa
Zapach świeżo zaparzonej kawy i ciepłych drożdżówek unosił się w kuchni jak zaklęcie spokoju. Dziesięć lat z Wojtkiem. Dziesięć lat przystani i zwykłego szczęścia. Kinga cieszyła się tym porankiem – słoneczne błyski na stole, pochrapująca w sypialni córka Zosia. Nic nie zapowiadało burzy.
Dzwonek do drzwi zabrzmiał zbyt gwałtownie. Na progu stał Kacper, syn Wojtka z pierwszego małżeństwa. Jego oczy błyszczały nienaturalnym podnieceniem, policzki płonęły.
– Tato! – wykrztusił, ledwo przestępując próg. – Ona wróciła! Mama! Wczoraj! Wynajęła apartament w centrum… Mówi, iż za nami tęskniła!
Imię „Beata” zawisło w powietrzu ciężko i nieproszone, jak pukanie do drzwi w środku nocy. Ta sama. Która piętnaście lat temu rozpłynęła się w „szczęśliwej przyszłości” z Włochem, zostawiając sześcioletniego Kacpra na rękach oszołomionego ojca i zdziwionych dziadków. „Na zawsze!” – głosił ten jedyny, pożegnalny list. Teraz wrócila. Z pustymi rękami, ale nie z pustymi nadziejami, pomyślała Kinga z lodowatym ciężarem pod żebrami.
Spotkanie w przepychowym restauracji było przedstawieniem w jednym akcie. Beata wpadła różową chmurą szyfonu i ciężkiej, mdłej perfumy.
Sypała perłami cierpienia: „Okropne małżeństwo!”, „On okazał się potworem!”, „Tak tęskniłam za synkiem!”.
Jej palce, obwieszone pierścionkami, co chwila sięgały po dłoń Wojtka. „Wojtuś, pamiętasz, jak my…?” Odsunął się ledwo zauważalnie, twarz – uprzejma maska, ale Kinga wyczuła, jak zesztywniał. Kacper patrzył na matkę jak zaczarowany, łapiąc każde słowo, każdą łzę, która spływała po jej utuszowanych rzęsach.
Pierwszy atak manipulacji byłej nadszedł późną nocą. Telefon rozdarł ciszę. Beata po drugiej stronie łkała, zagłuszana szumem wody:
– Wojtuś! Pomóż! Zawór… pękł! Woda leci! Jestem sama… Nie wiem, co robić!
Wojtek w milczeniu wstał, ubrał się. Kinga leżała, wpatrzona w ciemność, wsłuchana w jego kroki. Wrócił po dwóch godzinach, śmierdząc chłodem i wilgocią.
– Naprawiłeś? – cicho spytała Kinga.
– Uszczelka. Bzdura. – Zrzucił kurtkę, usiadł na brzegu łóżka. – Ona… w samym ręczniku wpuściła. Mówi, iż woda zalała całą garderobę. – W jego głosie nie było ani podniecenia, ani zażenowania. Tylko zmęczona irytacja. – Znany numer.
Potem była „ciemność”. Telefon w środku dnia, głos Beaty, cienki i przerażony:
– Wojtuś, w klatce… światło miga! Jak w horrorze! Boję się wyjść! Kacper na zajęciach… Chleba nie kupię!
Pojechał. Kupił chleb. Żarówka w klatce rzeczywiście migała. Wkręcił nową. Drzwi jej apartamentu otworzyły się gwałtownie. Stała w półprzezroczystym szlafroku, oparta o framugę.
– Mój wybawca! – szepnęła słodko. – Wejdziesz? Kawę zrobimy… Pogadamy… Jak dawniej?
Wojtek uprzejmie, ale stanowczo potrząsnął głową:
– Późno. Kinga czeka. A kofeina to ostatnie, czego mi teraz trzeba.
Wyszedł, zostawiając ją w drzwiach. Jej twarz na moment wykrzywiła się ze złości, by zaraz wrócić do maski bezradności.
Kulminacją był telefon Kacpra, zdławiony paniką:
– Tato! Szybko! Mamie słabo! Upadła… Mówi, iż ciemno przed oczami! Ledwo oddycha!
Wojtek zerwał się, ale w jego ruchach nie było dawnego niepokoju. Przyjechał. Beata leżała na kanapie w pozie Madonny, jedna ręka dramatycznie na czole, druga – niedbale odsłaniała fragment jedwabnego szlafroku.
– Wojtuś… – szepnęła, otwierając oczy. – Tak się bałam… Sama…
Nie podszedł. Spojrzał na pustą butelkę walającą się na podłodze. Wezwał pogotowie. Czekając, spytał Kacpra spokojnie, jak o pogodę:
– Co jadła? Piła?
– Mama mówi, iż to przez stres… – bąknął zawstydzony syn.
Lekarze stwierdzili banalne lekkie zatrucie. Beata próbowała złapać Wojtka za rękaw, gdy odchodził:
– Nie zostawiaj mnie… Tak się boję…
Delikatnie uwolnił rękę.
W jego oczach, gdy spotkał się z Kingą w domu, przeczytała nie współczucie, ale zmęczoną, gorzką pogardę dla tego taniego teatrzyku. „Znana sztuka – powiedział później, siedząc w kuchni. – Tylko dekoracje inne. Zawsze grała bezradność, gdy czegoś chciała. Pamiętasz, jak opowiadałem, iż przed wyjazdem do tego Włocha nagle ‚zachorowała’ i ‚nie mogła bez mojego wsparcia’? A potem – hop, list. Byłem kulą u nogi. Kula się złamała – znalazła nową. Ale ja nie jestem kulą, Kin. Nie chcę i nie będę. Zwłaszcza dla niej.”
Po klęsce z Wojtkiem, Beata skierowała całą uwagę na Kacpra.
Jej narzekania stały się głośniejsze, łzy – obfitsze, zwłaszcza gdy syn był w pobliżu. „Twój ojciec wyrzucił mnie jak śmieć!”, „Ona go nastawiła przeciwko nam!”, „My jesteśmy rodziną! Ona tu obca!”. Słowa jak zatrute szpile wbijały się w umysł chłopaka. Kacper zaczął opryskliwie odpowiadać Kindze, jego wizyty u ojca stały się rzadsze i napięte. Pewnego dnia trzasnął drzwiami, usłyszawszy odmowę pomocy Beacie w „pilnym” tłumaczeniu dokumentów.
– Dlaczego jesteś taki okrutny?! – krzyknął, jego twarz wykrzywiona była gniewem. – Jest jej źle! Jest sama! Płacze!
Wojtek wstał. Wydawał się wyższy i twardszy niż zwykle. Spokój jego głosu był straszniejszy niż krzyk.
– Kacper. Pomagam twojej matce, gdy pomoc jest naprawdę potrzebna. Nie jestem jej mężem, terapeutą ani sługą. Mam rodzinę. Tutaj. Ty. Kinga. Zosia. A Kinga nie jest „obca”. To moja żona. Kocham ją i szanuję. I wymagam tego samego od ciebie. A co do łez… – zrobił pauzę, patrKiedy deszczowy wieczór przyniósł wiadomość, iż Beata spakowała walizki i wyjechała do Wrocławia, Wojtek podszedł do okna, otworzył je szeroko i odetchnął głęboko, jakby powietrze w końcu znów stało się czyste, a Kinga, nie mówiąc ani słowa, po prostu wsunęła mu do ręki filiżankę gorącej herbaty z cytryną, bo wiedziała, iż teraz wszystkie słowa są zbędne.