Powrót był późny: Ania już wszystko postanowiła.
Marcin z ponurą miną nawijał spaghetti na widelec. Ania, obserwując go, starała się nie okazać niepokoju, ale w końcu nie wytrzymała:
— Nie smakuje?
Tylko się skrzywił i w milczeniu kontynuował jedzenie.
— Przecież gotowałam według przepisu…
— Jest w porządku — burknął, nie podnosząc wzroku.
— Więc o co chodzi? Co się stało?
Marcin odrzucił widelec, głośno westchnął i zaczął nerwowo chodzić po kuchni.
— Mam już dość! — wybuchnął. — Życie zamieniło się w bagno! Praca — dom — ty w szlafroku — kasza — dziecko. To nie życie, to katorga!
Ania zastygła. Słowa męża bolały bardziej niż policzek. On ciągnął dalej:
— Spójrz na siebie! Byłaś piękna, a teraz… — zamilkł, szukając odpowiednich słów. — Gospodyni domowa, i to jakaś zmęczona. Żona Tomka to ogień: i na macierzyńskim, i na siłowni, i dorabia, i wygląda jak modelka!
— Oni mają babcię do pomocy, a ty w weekendy odsypiasz. Ja po prostu nie mam czasu — cicho próbowała wytłumaczyć Ania.
— Zawsze masz wymówki! A w rzeczywistości — po prostu wsiadłaś mi na kark i się degradujesz. Potrzebuję przestrzeni! Oddechu! Wynoszę się. Sam. Nie wiem, na jak długo. Może na zawsze.
— A co z Kacprem?
— Będę płacić, jak należy. Odwiedzać też. Nie zostaniesz bez wsparcia.
Marcin wstał. Ania, jakby ocknięta, rzuciła mu się w drogę:
— A mój oddech? Ja nie jestem człowiekiem? Dlaczego tylko ty możesz uciec od obowiązków?!
Zbliżył się do niej, a w jego głosie było irytacja:
— Jesteś matką! I koniec. Zajmij się swoim dzieckiem.
Wyszedł, zostawiając za sobą ciężką ciszę. Ania została w kuchni, zalewając się łzami. W głowie huczało: jak żyć dalej? Tak, Marcin był zimny, ale przynajmniej był. I wsparcie, i stabilność — wszystko się rozpadało.
Odszedł, choćby nie żegnając się z synem. To było oczywiste — poszedł do swojego kawalerskiego mieszkania.
Pierwszej nocy Ania nie zmrużyła oka, ale rano, wykończona, postanowiła: nie będzie się upokarzać i błagać o powrót. Poradzi sobie sama.
I poradziła. Ku jej zaskoczeniu — stało się lżej. Nie musiała sprzątać po mężczyźnie, dogadzać kaprysom, prać ton ubrań. Pieniądze od Marcina przychodziły — oszczędzała, ale starczało.
Ból był tylko moralny. Zwłaszcza gdy zobaczyła w mediach, jak Marcin bawi się z jakąś kobietą, uśmiechając się do kamery. Przyjaciółka próbowała ją pocieszyć: *„Taki ci nie jest potrzebny”*. Ale potem przyjechała mama — specjalnie wzięła urlop. W milczeniu pomagała, nie oceniając, choć czasem zaciskała pięści na wspomnienie o zięciu.
Z jej przyjazdem Ania ożyła. Poszła do salonu, odświeżyła garderobę. choćby zaczęła się uśmiechać. Prezenty od mamy przypominały: zasługuje na radość.
Marcin, jak obiecał, syna nie odwiedzał. Tylko na zdjęciach widać było, jak dobrze mu bez rodziny. Ania czekała, miała nadzieję, iż się opamięta, ale z każdym dniem rozumiała: to nie był mężczyzna, tylko tchórz, który uciekł od odpowiedzialności.
Po trzech miesiącach do drzwi zapukano. Marcin. Z rzeczami. Wrócił, jakby był zwycięzcą.
— Cześć, kochanie! Wróciłem. Co na kolację?
Ale Ania zablokowała przejście:
— Ty tu już nie mieszkasz.
— Jak to? Jestem mężem!
— Już nie jesteś. Złożyłam pozew o rozwód. Czekaj na wezwanie. Dziecka nie odwiedzałeś, jak obiecałeś. Rzeczy są spakowane.
Marcin wpadł w furię:
— Mam prawo widywać syna!
— Oczywiście. Przez sąd ustalimy grafik. Opowiem, jak przez trzy miesiące o nim nie pamiętałeś. I pokażę twoje zdjęcia z imprez.
W końcu zobaczył Kacpra. Chłopiec patrzył na niego z nieufnością. Ani radości, ani zachwytu.
Marcin liczył, iż żona tylko chce go nauczyć rozumu. Ale Ania była nieugięta. Wsparcie matki, miłość do syna, świadomość własnej wartości — wszystko to uczyniło ją silniejszą.
Teraz ona i Kacper zaczęli nowe życie. A Marcin został z garnkami, które sam musi myć, i koszulami, których nikt nie prasuje. Odpoczął, tak to nazwał…
*Dzisiaj zrozumiałem, iż czasem strata to wybawienie. Straciłem żonę, bo myślałem, iż jest moją własnością. A ona udowodniła, iż silne kobiety nie potrzebują takich jak ja.*