Stary sklep spożywczy na obrzeżach Łodzi cieszył się popularnością wśród mieszkańców: smaczne dania na wynos, uczciwe porcje, życzliwe sprzedawczynie. Władysława Nowak pracowała tam już piętnaście lat – najpierw przy wadze, potem jako kierowniczka działu. Wiedziała wszystko, pamiętała każdego – komu przygotować faszerowaną paprykę, komu nie zapomnieć o kaszy gryczanej, a komu nasypać hojnie, „od serca”.
Tego dnia spieszyła się z zaplecza z tacą galarety. Ledwo postawiła ją w witrynie, gdy wzrok zatrzymał się na znajomej sylwetce – wysoki mężczyzna w wytartym płaszczu, ze smutkiem w oczach, stał przy ladzie i jakby kogoś szukał.
Władysława gwałtownie podeszła:
– jeżeli szuka pan Kasi, to zachorowała. Wróci za tydzień. Dla pana, jak zwykle – kotlety i żeberka?
Mężczyzna zdziwił się:
– Pani choćby pamięta, co zwykle biorę?
– Oczywiście. Pan jest naszym stałym klientem – Władysława zaczerwieniła się.
Zmieszał się, ale nagle cicho dodał:
– Zawsze chciałem trafić do pani, Władziu, a ciągle zahaczam o Kasię. Trochę szkoda.
– A skąd pan wie, jak mam na imię?
– Przecież ma pani napisane na identyfikatorze.
Z tyłu rozległ się zirytowany głos Genowefy:
– Proszę pana! Nie blokuje pan kolejki! Za panem już dziesięć osób!
Drgnął:
– Przepraszam. Domowe kotlety, proszę…
I już ciszej, patrząc prosto w oczy:
– Może kiedyś dobra kobieta zrobi mi prawdziwe domowe kotlety. Przepraszam, Władziu, nie widzę pierścionka… jeżeli pani nie zamężna – mogę panią odprowadzić po zmianie? Mieszkam tu, zaraz za ulicą, sam.
Władysława ledwo kiwnęła głową i podała mu paczuszkę. W piersi łomotało serce – jak za młodych lat.
– To do wieczora – uśmiechnął się. – A ja, nawiasem mówiąc, jestem Heniek.
Cały dzień Władysława chodziła jak w chmurach. choćby Genia zauważyła:
– Władka, czy ty się nie rozchorowała? Policzki czerwone jak u panienki na randce!
– Wszystko gra, Geniu, po prostu humor dopisuje.
Pod koniec zmiany Władka pomalowała usta, narzuciła szalik i wyszła ze sklepu. Henryk już czekał.
– Pójdziemy się przejść? Może do kina?
Pogoda była mokra, mokry śnieg kleił się do rzęs. Szli alejką, cicho rozmawiając, jakby znali się od zawsze. W pewnym momencie zaproponował:
– Władziu, chodź do mnie? Herbaty się napijemy, ogrzejemy. Mieszkam przecież niedaleko.
– No nie wiem… przecież się prawie nie znamy…
– Jak to nie znamy? Już rok panią obserwuję. Przychodzę, podziwiam, jak pani pracuje. Dobra pani, uczciwa. Dla babć ciepłe słowo, dla dzieci uśmiech. Czuję, jakbym znał panią od dawna. A pani mnie – czy naprawdę nie pamięta?
Uśmiechnęła się:
– No dobra, Heniu. Chodźmy, bo rzeczywiście – przemokłam do nitki.
W jego mieszkaniu było skromnie, ale przytulnie. Zdjął z niej płaszcz, postawił buty do wyschnięcia, zaparzył herbatę z cytryną, wyciągnął ciastka.
Kiedy na dworze zaczęła się prawdziwa zamieć, nagle zaproponował:
– Zostań. Ja się położę w kuchni. Gdzie teraz pójdziesz?
Władka rozejrzała się – ciepło, spokojnie, a serce podpowiadało: nie uciekaj.
– Dobrze, zostanę…
Położyła się na kanapie, on w kuchni. Ale obudzili się już razem – osobno spać się nie dało.
Gdy Kasia wróciła po chorobie, od razu zobaczyła, jak Heniek odprowadza Władkę z pracy.
– Patrzcie, nie próżnowałaś! Ja tylko do szpitala, a ty już faceta poderwałaś! – śmiała się.
W rzeczywistości Kasia się cieszyła. Bo szczęśliwa Władysława była jak słońce – jej blask ogrzewał wszystkich wokół. A prawdziwe szczęście widać z daleka. choćby żeberka i kotlety tej tygodni sprzedawały się jakoś szybciej…