„Postanowiliśmy zostawić dzieci bez spadku. Niech to będzie dla nich życiową lekcją”
Z Weroniką zawsze staraliśmy się być dobrymi rodzicami. Nie tyranami, nie moralizatorami, ale po prostu ludźmi, na których można polegać. Wychowywaliśmy syna i córkę w miłości i spokoju. W domu panowała atmosfera zaufania: nie przeszukiwaliśmy ich telefonów, nie kontrolowaliśmy każdego kroku, nie krzyczeliśmy, nie upokarzaliśmy. Wszystkie sprawy rozwiązywaliśmy przy stole – rozmową, a nie awanturami. Myślałem, iż właśnie tak powinno się wychowywać dzieci – z szacunkiem. Ale teraz widzę, iż nasz spokój uznali nie za siłę, ale za słabość.
Może powinniśmy być surowsi. Czuwać uważniej. Ale to przecież rodzina… Patrzy się na bliskich przez pryzmat miłości, a nie prawdy. Nie zauważyliśmy, jak nasze dzieci stawały się coraz bardziej bezduszne, zimne, wyrachowane. Po prostu nie chcieliśmy w to uwierzyć. I co z tego wyszło?
Pewnego dnia źle się poczułem i zostałem w domu. Córka o tym nie wiedziała. Miała 17 lat. Wróciła z koleżanką i od razu poszły do kuchni. Otworzyły butelkę wina, a ich rozmowę zapamiętam do końca życia.
Najpierw były zwykłe plotki. Potem usłyszałem:
— Znowu wyciągnęliśmy z taty portfela trochę grosza. choćby nie zauważył. Są tak naiwni – nic nie widzą i nic nie rozumieją…
Zamarłem. W piersi ścisnęło mi się jak w kleszczach. Moja córka, która nazywała mnie „tatusiem”, przytulała się i uśmiechała – teraz mówiła o mnie, jakbym był nikim. Chamstwo, śmiech, wyśmiewanie mnie i Weroniki. Nagle zrozumiałem – to nie była jednorazowa rozmowa. To lustro, w którym zobaczyłem, kogo naprawdę wychowaliśmy.
Wszedłem do kuchni. Koleżanka natychmiast mnie zauważyła i zamilkła. Córka gadała dalej, aż usłyszała moje kroki. Odwróciła się – jej twarz zrobiła się biała jak kreda. Wzrok jak u przyłapanego złodzieja. Spotkaliśmy się oczami, ale ani słowa nie padło. Po prostu wziąłem z lodówki wodę i wyszedłem.
Tego samego wieczoru zamontowałem zamek w drzwiach naszej sypialni. Gdy Weronika wróciła, opowiedziałem jej wszystko. Starałem się złagodzić przekaz. Płakała. Potem przyznała, iż od dawna czuła, jak dzieci się odsuwają, ale myślała – wiek, minie.
Oczywiście gwałtownie zorientowali się, iż coś jest nie tak. Przyszli z atakiem: „mamusiu”, „tatusiu”, pomoc, troska. Ale już nie uwierzyliśmy. Po kilku miesiącach maski opadły. Chłód, obojętność, zamknięte drzwi. Przestali udawać.
Gdy syn skończył 18 lat, podjęliśmy z Weroniką decyzję: sprzedaliśmy duże mieszkanie w Warszawie, dzieciom kupiliśmy kawalerkę, ale zapisaliśmy ją na nas. Sami zaś kupiliśmy niedokończony dom pod Łodzią, wykończyliśmy go w rok. Zaczęliśmy żyć dla siebie. A dzieci… Zapomniały o nas.
Ani telefonu, ani odwiedzin. Tylko wtedy, gdy potrzebowali pieniędzy – „pożyczcie, pomóżcie”. I tyle. Zrozumieliśmy: nie ma w nich ciepła. Tylko wyrachowanie.
Wtedy podjęliśmy ostateczną decyzję: testamentu nie będzie. Cały majątek – dom, działka, konto – przekażemy fundacji charytatywnej. Lepiej pomóc tym, którzy naprawdę potrzebują, niż tym, którzy uważają, iż się im „należy”.
Może kiedyś zrozumieją. Może pojmą, iż rodzice to nie bankomat. Że zaufanie to nie słabość. Że kochać to nie znaczy przymykać oczy na zdradę.
A tymczasem – żyjemy. Cicho. Spokojnie. Z przekonaniem, iż zrobiliśmy dobrze.