Poranny niespodzianka od teściowej
„Dzień dobry, synowa!” — zawołał teść, Jan Kowalski, szeroko się uśmiechając i otwierając drzwi. Za nim weszła teściowa, Bożena Nowak, z tak niewinną miną, jakby przed chwilą nie narobiła zamieszania. Lekko się uśmiechnęła i znacząco spojrzała w stronę kuchni, gdzie, jak się potem okazało, zostawiła swój „prezent”. Ja, jeszcze nie podejrzewając, co mnie czeka, skinęłam głową, ale pięć minut później omal nie wrzasnęłam. Ta kobieta potrafi zaskakiwać, choć nie zawsze tak, jakbym chciała. Teraz siedzę i zastanawiam się: śmiać się czy łapać za głowę, bo takie niespodzianki od Bożeny to już tradycja.
Z mężem, Krzysztofem, mieszkamy z teściami od pół roku. Gdy wzięliśmy ślub, nalegali, żebyśmy się do nich wprowadzili — dom jest duży, miejsce jest, a „rodzina powinna trzymać się razem”. Zgodziłam się, choć w głębi duszy marzyłam o własnym mieszkaniu. Jan to spokojny, dobroduszny człowiek — albo majsterkuje w garażu, albo ogląda mecz, nie wtrącając się w moje sprawy. Ale Bożena to inna historia. Nie jest zła, nie, ale ma talent do wtrącania się tam, gdzie nikt nie prosi, i nazywania tego „troską”. Jej „niespodzianki” zawsze mają drugie dno.
Tamtego ranka wstałam wcześniej, żeby przygotować śniadanie. Krzysztof już pojechał do pracy, a ja planowałam zrobić jajecznicę, zaparzyć kawę i spokojnie zacząć dzień. Gdy weszłam do kuchni, zastygłam w miejscu. Na stole stał ogromny garnek nakryty pokrywką, a obok karteczka: „Kasiu, to dla wasz na obiad, smacznego!”. Podniosłam pokrywę i omal nie krzyknęłam: w środku był barszcz, ale nie taki zwykły, tylko jakiś eksperymentalny — z toną kapusty, dziwnym zapachem i chyba kilogramem koperku. Lubię barszcz, ale ten wyglądał, jakby Bożena wymieszała wszystko, co znalazła w ogródku, i dodała przypraw z pobliskiego sklepu.
Odwróciłam się i zobaczyłam teściową, która właśnie weszła do kuchni. „No i jak, Kasiu, podoba ci się mój prezent?” — spytała z dumą, jakby to nie był barszcz, tylko dzieło sztuki. Wymusiłam uśmiech i mruknęłam: „Dziękuję, Bożenko, bardzo… oryginalne”. A ona dodała: „Gotowałam do północy, żebyście z Krzysztofem nie byli głodni. Ty ciągle na swojej diecie, a mężczyzna potrzebuje prawdziwego jedzenia!”. Prawdziwego jedzenia? Moja jajecznica smakuje Krzysztofowi, i nikt się nie skarżył. Ale dyskutować z Bożeną to jak próbować przekrzyczeć traktor.
Postanowiłam nie ustępować i delikatnie zasugerować, iż damy sobie radę. „Bożenko — powiedziałam — dziękujemy, ale z Krzysztofem zwykle jemy coś lżejszego. Może nie warto się tak męczyć?”. A ona na to: „Oj, Kasiu, nie ma za co! Ja się dla was staram. Ty jeszcze młoda, dopiero się nauczysz gospodarować”. Nauczysz się? Gotuję od piętnastego roku życia, a moje sałatki na imprezach znikają szybciej niż jej „legendarny” bigos! Ale Bożena widocznie uważa, iż bez jej barszczu zginiemy z głodu.
To nie jej pierwsza „niespodzianka”. W zeszłym tygodniu przyniosła z piwnicy trzy słoiki kiszonych ogórków i wstawiła je do naszej lodówki, wyrzucając moje jogurty. „Kasia, to dla was na zimę!” — oznajmiła. Na zimę? Mieszkamy razem, po co mi trzy słoiki ogórków? A miesiąc temu „pomogła” mi posprzątać i poprzekładała moje rzeczy w szafie, bo „tak jest logicznie”. Szukałam ulubionego swetra dwie godziny. Krzysztof tylko się śmieje: „Mamy nie przeskoczysz, Kasia, cierpliwości”. Łatwo mu mówić, on jest w pracy, a ja muszę radzić sobie z jej „prezentami”.
Najzabawniejsze, iż Bożena naprawdę wierzy, iż nam pomaga. Nie jest typową teściową, która specjalnie utrudnia życie — ona szczerze uważa, iż jej barszcz uchroni nas przed głodem, a jej rady uczynią mnie „prawdziwą panią domu”. Ale ja nie chcę być panią domu według jej zasad! Lubię gotować makarony, eksperymentować z azjatyckimi przyprawami, a nie gotować garnecek barszczu na cały tydzień. I chcę, żeby moja kuchnia była moja, a nie filarem kulinarnego muzeum Bożeny.
Próbowałam porozmawiać z Krzysztofem, ale on, jak zawsze, pozostał neutralny. „Kasia — powiedział — mama chce dobrze. Zjedz łyżkę barszczu, pochwal, i będzie zadowolona”. Jedną łyżkę? Po tym barszczu piłam wodę całą noc, bo był słonszy niż Bałtyk! Zaproponowałam kompromis: niech gotuje, ale pyta, czy potrzebujemy. Krzysztof obiecał z nią porozmawiać, ale wątpię, iż to podziała. Teściowa już planuje „niespodziankę” na weekend — coś o pierogach z kapustą. Już szykuję się na kolejny gar.
Czasem marzę o swoim mieszkaniu, gdzie nikt nie będzie wtykał łyżki w moją sałatkę ani gotował barszczu bez pytania. Ale potem myślę: Bożena, mimo swoich dziwactw, nie jest zła. Po prostu żyje w innym świecie, gdzie teściowa jest główną kucharką rodu. Może powinnam się zrelaksować i traktować jej niespodzianki jako część rodzinnego folkloru? Ale gdy patrzę na ten garnek, myślę: jeżeli jeszcze raz nazwie moją jajecznicę „nie jedzeniem”, zacznę robić sushi na jej oczach. Niech spróbuje dodać tam swój koperek.
I wtedy zrozumiałam, iż czasem najtrudniej zaakceptować to, iż ktoś troszczy się po swojemu — choćby jeżeli ta troska przypomina barszcz z nadmiarem soli. Życie z teściową to sztuka kompromisu, a uśmiech może być najlepszą odpowiedzią na choćby najbardziej absurdalną „pomoc”.