Poranek wślizgiwał się powoli przez szczeliny zasłon, wlewając do pokoju szare, chłodne światło. Wanda już siedziała na skraju łóżka, ubrana, z włosami ściągniętymi w kok, jakby szykowała się do dalekiej podróży. W pewnym sensie tak właśnie było. To nie była ucieczka. To było pożegnanie z tą częścią siebie, która przez lata milczała, gromadząc w sobie zmęczenie, gorycz i brak prostego słowa uznania.
Wzięła małą torebkę z przedpokoju tę, którą nosiła tylko na specjalne okazje i wyszła bezszelestnie. Krysia spała. Oczywiście. Po kolejnym dniu w biurze potrzebowała odpoczynku ale jej odpoczynek zawsze budowano na plecach matki, która sama nie odpoczywała nigdy.
Wanda nie zostawiła żadnej kartki. Nic dramatycznego. Po prostu wyszła.
Wsiadła do pociągu do Krakowa, gdzie mieszkała jej siostra, Ola. Nie widziały się od ponad dwóch lat, a ich rozmowa sprzed dnia była krótka:
Mogę przyjechać? Muszę wyjechać dla siebie.
Ola odpowiedziała tylko:
Przyjeżdżaj. Kiedykolwiek. Nie pytaj.
Dom Oli był ciepły i jasny, pachnący świeżą kawą i pieczonym chlebem. Nikt nie krzyczał na Wandę, iż zapomniała wynieść śmieci. Nikt nie narzekał, iż cały dzień nic nie robi. Pierwsze dwa dni Wanda przespała. Naprawdę. Spała głęboko, bez przerwy, jakby wszystkie te lata wyczerpania ściągały ją teraz w dół, domagając się prawa do odpoczynku.
Trzeciego dnia Ola zabrała ją do centrum miasta. Do księgarni. Tam, gdzie Wanda marzyła o pracy, gdy była młodsza. Kochała książki, ich zapach, porządek na półkach. A przede wszystkim ciszę.
Masz czas. Możesz zacząć od czegokolwiek powiedziała Ola.
I Wanda zaczęła. Od dobrej kawy, od tomiku poezji, od spaceru wąskimi, cichymi uliczkami. Zaczęła od drobnych rzeczy, które jednak coś znaczyły: od ciepłego swetra wybranego tylko dla siebie, od dobrego kremu do rąk, od bukietu kwiatów, który kupiła bez powodu.
Przez cały ten czas Krysia wysyłała wiadomości. Najpierw chłodne:
Przynajmniej powiedz, czy wrócisz do domu.
Potem mniej pewne:
Przepraszam, jeżeli cię zrani

















