Maminy poranek o 5:30
W ubiegłą sobotę obudziliśmy się z Wojtkiem, moim mężem, o 5:30 rano, jakby nas kopnęło prądem. A wszystko przez moją ukochaną mamę, Danutę Nowak, która dwadzieścia lat pracowała w Hiszpanii i Holandii, a teraz, wróciwszy do domu, zamieniła się w słoneczko, które świeci prosto w twarz o 5:30 w sobotę! To czas, gdy normalni ludzie śpią, marząc o weekendzie, a my z Wojtkiem biegamy po domu, bo mama uznała, iż ranek to idealny moment na generalne sprzątanie, żurek i rozmowy o życiu. Kocham ją, to prawda, ale czasem chciałabym schować się pod kołdrą i udawać, iż nie słyszę jej radosnego: „Kasia, wstawaj, dzień ucieka!”
Moja mama to prawdziwy wulkan energii. Dwadzieścia lat pracowała za granicą, żeby zapewnić byt mnie i bratu. Kiedy dorastaliśmy, sprzątała hiszpańskie biura, opiekowała się holenderskimi seniorami, przysyłała nam pieniądze na naukę i ubrania. Zawsze byłam z niej dumna, choć strasznie za nią tęskniłam. Rok temu wróciła — z walizką pełną historii, nawykiem wstawania o świcie i energią, której starczyłoby dla pięciu osób. Zaproponowaliśmy, żeby zamieszkała z nami w naszym domu, żeby wreszcie odpoczęła. Ale odpoczynek dla Danuty Nowak to chyba mit. Odpoczywa tylko, gdy śpi, a śpi pewnie ze dwie godziny na dobę.
Tamtej soboty marzyłam o wyspaniu się. Tydzień w pracy był ciężki, chciałam poleżeć w łóżku, napić się spokojnie kawy, obejrzeć serial. Ale o 5:30 usłyszałam brzęk w kuchni, a potem głos mamy: „Kasia, Wojtek, wstawajcie! Ciasto na pierogi już gotowe, trzeba pomóc!” Otworzyłam jedno oko, spojrzałam na Wojtka — leżał wtulony w poduszkę i cicho jęczał: „Kasia, twoja mama nas wykończy”. Szeptem odpowiedziałam: „Wytrzymaj, to przecież moja mama”. Ale w środku już szykowałam się na kolejną mama-burze.
Zeszliśmy do kuchni, gdzie wrzała prawdziwa akcja. Mama w kwiecistym fartuchu ugniatała ciasto, na kuchence bulgotał żurek, a na stole stała miska z kapustą na nadzienie. „Mamo — mówię — po co tak wcześnie? Można przecież upiec pierogi na obiad!” A ona, nie odrywając się od ciasta: „Kasia, ranek to złoty czas! Wy śpicie, a życie ucieka!” Życie? O 5:30? Wojtek, próbując być dyplomatą, zapytał: „Danuto, może zrobię kawę?” Ale mama tylko machnęła ręką: „Kawa później, Wojtek, krojenie kapusty ogarniesz?” Mój biedny mąż, który w życiu widział kapustę tylko w sałatce, pokornie wziął nóż.
Kocham mamę za jej energię, ale czasem mnie to męczy. Ona nie gotuje — ona zamienia kuchnię w centrum dowodzenia. W godzinę poszatkowaliśmy trzy kilo kapusty, przygotowaliśmy kolejną porcję ciasta i usmażyliśmy kotlety, bo „żurek bez kotletów to nie żurek”. Wojtek próbował uciec pod pretekstem „sprawdzenia maili”, ale mama go przechwyciła: „Wojtek, umyj garnek, bo Kasia sama nie da rady!” Spojrzałam na męża ze współczuciem — wyraźnie żałował, iż nie został w łóżku.
Gdy pracowaliśmy, mama opowiadała historie z życia za granicą. Jak uczyła się hiszpańskiego, żeby kłócić się ze szefem, jak w Holandii piekła pierogi dla sąsiadów, jak za nami tęskniła. Słuchałam i czułam ciepło, ale jednocześnie myślałam: „Mamo, no dlaczego nie możesz pospać trochę dłużej?” Spróbowałam delikatnie zasugerować: „Może w następną sobotę prześpimy się do ósmej?” Ale mama tylko się zaśmiała: „Kasia, o ósmej dzień się już kończy!” Kończy? Przecież choćby nie zaczął!
Do południa kuchnia lśniła, pierogi się piekły, żurek pachniał, a ja z Wojtkiem wyglądaliśmy jak po maratonie. Mama, świeża jak róża, postawiła przed nami talerze i oznajmiła: „No, dzieci, to jest życie! Jedzcie, póki gorące”. Jedliśmy, i musiałam przyznać — żurek był boski. Wojtek szepnął: „Kasia, twoja mama to czołg, ale gotuje jak mistrz”. Zaśmiałam się, ale w głębi duszy wiedziałam: mama jest taka, bo całe życie walczyła, pracowała, przetrwała. I teraz chce, żebyśmy żyli tak samo — pełnią życia, choćby jeżeli zaczyna się to o 5:30 rano.
Pogadałam z koleżanką, poskarżyłam się na mamę. Roześmiała się: „Kasia, to twoje szczęście! Wytrzymaj, ona was uczy, jak żyć na pełnych obrotach”. Uczy? Może i tak. Ale przez cały czas marzę o sobotzie, gdy obudzimy się w ciszy, bez mamowego „wstawajcie, dzień ucieka”. Zaproponowałam kompromis: „Mamo, może w niedzielę pierogi, a w sobotę spanie?” Pokręciła głową: „Kasia, w niedzielę będziemy kopać ziemniaki!” Kopanie? Wojtek, słysząc to, o mało nie zakrztusił się herbatą.
Teraz uczę się balansować między miłością do mamy a potrzebą spokoju. Ona jest moim słońcem, moją bohaterką, ale czasem to słońce jest zbyt ostre. Jestem wdzięczna za wszystko, co dla nas zrobiła, za jej żurek, za jej niespożytą energię. Ale przez cały czas mam nadzieję, iż uda się nam dogadać o jedną spokojną sobotę. A póki co, biorę łyżkę, jem jej zupę i myślę: może o 5:30 rano naprawdę jest jakaś magia? Tylko ja jeszcze jej nie dostrzegłam…
Prawdziwa miłość czasem budzi nas w środku nocy, ale uczy doceniać każdą chwilę — choćby tę przed świtem.