Maminy ranek o piątej trzydzieści
Minioną sobotę ja i mój mąż, Krzysztof, obudziliśmy się o piątej trzydzieści, jakby nas kopnęło prądem. Wszystko przez moją kochaną mamę, Halinę Stanisławównę, która przez dwadzieścia lat jeździła do pracy w Holandii i Belgii, a teraz, wróciwszy do domu, zamieniła się w jasne słoneczko, które świeci prosto w twarz o piątej trzydzieści w sobotę! To czas, gdy normalni ludzie śpią, śniąc o weekendzie, a my z Krzysztofem biegamy po domu, bo mama uznała, iż poranek to idealny moment na generalne sprzątanie, żurek i rozmowy o życiu. Kocham ją, naprawdę, ale czasem chciałabym schować się pod kołdrę i udawać, iż nie słyszę jej radosnego: „Kasia, wstawaj, dzień się marnuje!”
Moja mama to kobieta-huragan. Dwadzieścia lat pracowała za granicą, by utrzymać mnie i brata. Gdy dorastaliśmy, sprzątała biura w Holandii, opiekowała się belgijskimi staruszkami, przysyłała nam pieniądze na naukę i ubrania. Zawsze byłam z niej dumna, choć strasznie tęskniłam. Rok temu wróciła — z walizką historii, nawykiem wstawania o świcie i energią, której starczyłoby dla pięciu osób. Zaproponowaliśmy, by zamieszkała z nami w naszym domu, żeby w końcu odpoczęła. Ale odpoczynek dla Haliny Stanisławówny to chyba mit. Odpoczywa tylko wtedy, gdy śpi, a śpi pewnie z dwie godziny na dobę.
Tamtej soboty marzyłam o wyspaniu się. Tydzień w pracy był ciężki, chciałam poleżeć w łóżku, napić się spokojnie kawy, obejrzeć serial. Ale o piątej trzydzieści usłyszałam dźwięki z kuchni, a potem głos mamy: „Kasia, Krzysiu, wstawajcie! Zagniotłam ciasto na pierogi, trzeba pomóc!” Otworzyłam jedno oko, spojrzałam na Krzysztofa — leżał wtulony w poduszkę i cicho jęczał: „Kaśka, twoja mama nas wykończy”. Szepnęłam: „Wytrzymaj, to przecież moja mama”. Ale w środku szykowałam się na kolejny matczyny huragan.
Zeszliśmy do kuchni, a tam było jak w ulu. Mama w kwiecistym fartuchu ugniatała ciasto, na kuchence bulgotał żurek, a na stole stała miska z kapustą do nadzienia. „Mamo — mówię — po co tak wcześnie? Można przecież upiec pierogi na obiad!” A ona, nie odrywając się od ciasta: „Kasia, poranek to złoty czas! Gdy wy śpicie, życie ucieka!” Życie? O piątej trzydzieści? Krzysztof, próbując być dyplomatą, zapytał: „Halino Stanisławno, może zrobię kawę?” Ale mama tylko machnęła ręką: „Kawa później, Krzysiu, szatkować kapustę umiesz?” Mój biedny mąż, który w życiu widział kapustę tylko w surówce, pokornie wziął nóż.
Kocham energię mamy, ale czasem mnie wyczerpuje. Ona nie gotuje — zamienia kuchnię w centrum dowodzenia. W godzinę poszatkowaliśmy trzy kilo kapusty, zagnietliśmy kolejną porcję ciasta i usmażyliśmy kotlety, bo „żurek bez kotletów to nie żurek”. Krzysztof próbował uciec pod pretekstem „sprawdzenia maili”, ale mama go przechwyciła: „Krzysiu, umyj garnek, bo Kasia sobie nie poradzi!” Spojrzałam na męża ze współczuciem — wyraźnie żałował, iż nie został w łóżku.
Gdy pracowaliśmy, mama opowiadała historie z życia za granicą. Jak uczyła się holenderskiego, żeby się kłócić z szefem, jak w Belgii piekła pierogi dla sąsiadów, jak tęskniła za nami. Słuchałam i czułam ciepło, ale jednocześnie myślałam: „Mamo, dlaczego nie możesz po prostu pospać dłużej?” Próbowałam delikatnie zasugerować: „Może w przyszłą sobotę pośpimy do ósmej?” Ale ona tylko się zaśmiała: „Kasia, o ósmej dzień się już kończy!” Kończy? Przecież choćby się nie zaczął!
W południe kuchnia lśniła, pierogi się piekły, żurek pachniał, a my z Krzysztofem wyglądaliśmy, jakbyśmy przebiegli maraton. Mama, świeża jak ranna rosa, postawiła przed nami talerze z zupą i oświadczyła: „No, dzieci, to się nazywa życie! Jedzcie, póki gorące”. Jedliśmy, i musiałam przyznać — żurek był boski. Krzysztof szepnął: „Kaśka, twoja mama to czołg, ale gotuje jak szef kuchni”. Uśmiechnęłam się, ale w głębi duszy wiedziałam: mama jest taka, bo całe życie walczyła, pracowała, przeżywała. I teraz chce, żebyśmy żyli tak samo — pełnią życia, choćby jeżeli zaczyna się o piątej trzydzieści.
Opowiedziałam przyjaciółce o matczynych pobudkach. Roześmiała się: „Kasia, to twoje skarb! Wytrzymaj, uczy was żyć na pełnych obrotach”. Uczy? Może. Ale ja wciąż marzę o sobotzie, gdy obudzimy się w ciszy, bez maminego „wstawajcie, dzień się marnuje”. Zaproponowałam kompromis: „Mamo, może w niedzielę pierogi, a w sobotę sen?” Pokręciła głową: „Kasia, w niedzielę będziemy kopać ziemniaki!” Kopać? Krzysztof, słysząc to, o mało się nie zakrztusił herbatą.
Teraz uczę się balansować między miłością do mamy a chęcią zachowania resztek nerwów. Ona jest moim słońcem, moją bohaterką, ale czasem to słońce zbyt mocno grzeje. Jestem wdzięczna za wszystko, co dla nas zrobiła, za jej żurek i niewyczerpaną energię. Ale wciąż mam nadzieję namówić ją na jedną spokojną sobotę. A póki co biorę łyżkę, jem jej zupę i myślę: może o piątej trzydzieści jest jednak jakaś magia? Tylko ja jeszcze jej nie dostrzegłam…