W tę sobotę o 5:30 rano obudziliśmy się z Wojtkiem, moim mężem, jakby nas prąd kopnął. Wszystko przez moją kochaną mamę, Jadwigę Stanisławównę, która dwadzieścia lat harowała na chleb w Niemczech i Holandii, a teraz, wróciwszy do domu, zamieniła się w jasne słoneczko, co świeci prosto w oczy o piątej rano w sobotę! To czas, gdy normalni ludzie śnią jeszcze o weekendzie, a my z Wojtkiem biegamy po domu, bo mama uznała, iż poranek to idealna pora na generalne sprzątanie, żurek i pogaduchy o życiu. Kocham ją, to pewne, ale czasem chciałabym schować się pod kołdrę i udawać, iż nie słyszę jej radosnego: „Krysia, wstawaj, dzień ucieka!”
Mama to istny huragan. Dwadzieścia lat pracowała za granicą, by utrzymać mnie i brata. Gdy dorastaliśmy, myła podłogi w niemieckich biurach, opiekowała się holenderskimi staruszkami, przysyłała nam złotówki na naukę i ubrania. Zawsze byłam z niej dumna, choć brakowało mi jej niesamowicie. Rok temu wróciła — z walizką pełną historii, nawykiem wstawania z kurami i energią, której starczyłoby dla pięciorga. Z Wojtkiem zaproponowaliśmy, by zamieszkała z nami, w naszym domu, żeby wreszcie odpoczęła. Ale odpoczynek dla Jadwigi Stanisławówny to chyba mit. Odpoczywa tylko, gdy śpi, a śpi, jak się zdaje, dwie godziny na dobę.
Tamtej soboty marzyłam o wyspaniu się. Tydzień w pracy był ciężki, chciałam poleżeć w łóżku, napić się kawy w ciszy, obejrzeć serial. Ale o 5:30 rano usłyszałam stukanie w kuchni, a potem głos mamy: „Krysia, Wojtek, do góry! Ciasto na pierogi wyrobiłam, trzeba pomóc!” Otworzyłam jedno oko, spojrzałam na Wojtka — leżał wtulony w poduszkę i jęczał cicho: „Kryś, twoja matka nas wykończy”. Szepnęłam: „Wytrzymaj, to przecież moja mama”. Ale w środku już szykowałam się na kolejny mamusi huragan.
Zeszliśmy do kuchni, a tam istne szaleństwo. Mama w kwiecistym fartuchu wyrabiała ciasto, na kuchni bulgotał żurek, a na stole stała miska z kapustą na farsz. „Mamo — mówię — po co tak wcześnie? Można pierogi piec po obiedzie!” A ona, nie odrywając się od ciasta: „Krysia, poranek to złoty czas! Gdy wy śpicie, życie ucieka!” Życie? O 5:30? Wojtek, próbując być dyplomatą, zapytał: „Jadwigo Stanisławno, może zrobię kawę?” Ale mama machnęła ręką: „Kawę potem, Wojtku, kapustę siekać umiesz?” Mój biedny mąż, który w życiu widział kapustę tylko w surówce, pokornie wziął nóż.
Kocham mamę za jej energię, ale czasem mnie to wyczerpuje. Ona nie gotuje — ona zamienia kuchnię w poligon. W godzinę pokroiliśmy trzy kilo kapusty, wyrobiliśmy drugą porcję ciasta i usmażyliśmy kotlety, bo „żurek bez kotleta to nie żurek”. Wojtek próbował uciec pod pretekstem „sprawdzenia maili”, ale mama go przyłapała: „Wojtku, umyj garnek, bo Krysia nie da rady!” Spojrzałam na męża ze współczuciem — wyraźnie żałował, iż nie został w łóżku.
Gdy pracowaliśmy, mama opowiadała historie z zagranicy. Jak uczyła się niemieckiego, by kląć na szefa, jak w Holandii piekła pierogi dla sąsiadów, jak tęskniła za nami. Słuchałam i czułam ciepło, ale jednocześnie myślałam: „Mamo, dlaczego nie możesz po prostu pospać dłużej?” Spróbowałam delikatnie: „Może w następną sobotę prześpimy się do ósmej?” Ale ona tylko się zaśmiała: „Krysia, o ósmej dzień się już kończy!” Kończy? Przecież ledwo się zaczyna!
W południe kuchnia lśniła, pierogi się piekły, żurek pachniał, a ja z Wojtkiem wyglądaliśmy jak po maratonie. Mama, świeża jak różyczka, postawiła przed nami miski z zupą i oznajmiła: „No, dzieci, to się nazywa życie! Jedzcie, póki gorące”. Jedliśmy, i musiałam przyznać — żurek był boski. Wojtek szepnął mi: „Kryś, twoja mama to czołg, ale gotuje jak szef kuchni”. Zachichotałam, ale w głębi duszy wiedziałam: mama taka jest, bo całe życie walczyła, pracowała, przetrwała. I teraz chce, byśmy żyli tak samo — pełnią życia, choćby jeżeli zaczyna się o 5:30 rano.
Pogadałam z koleżanką, poskarżyłam się na mamę. Roześmiała się: „Kryś, to twoje złoto! Wytrzymaj, ona was uczy, jak żyć na pełnych obrotach”. Uczy? Może. Ale wciąż marzę o sobotzie, gdy obudzimy się z Wojtkiem w ciszy, bez mamusi „wstawaj, dzień ucieka”. Zaproponowałam kompromis: „Mamo, może w niedzielę pierogi, a sobotę śpimy?” Pokręciła głową: „Krysia, w niedzielę będziemy kopać ziemniaki!” Kopać? Wojtek, słysząc to, o mało się nie zakrztusił herbatą.
Teraz uczę się balansować między miłością do mamy a chęcią zachowania resztek nerwów. Ona jest moim słoneczkiem, moją bohaterką, ale czasem to słońce aż razi. Jestem wdzięczna za wszystko, co dla nas zrobiła, za jej żurek, za jej niespożytą energię. Ale wciąż mam nadzieję namówić ją na jedną spokojną sobotę. Póki co biorę łyżkę, jem jej zupę i myślę: może o 5:30 rano jest jakaś magia? Tyle iż ja jej jeszcze nie dostrzegłam…