Pragnę opowiedzieć swoją historię nie po to, by wzbudzić litość, ale by ktoś zrozumiał, jak niesprawiedliwie potrafi być ułożone życie. Mam na imię Urszula Kowalska i pochodzę z Poznania. Często wydaje się, iż jestem traktowana jak lotnisko zapasowe, ale tylko wtedy, gdy wszystko się sypie. W innym czasie – choćby o mnie nie pamiętają.
Od dnia, gdy mój syn Janek przedstawił rodzinie swoją przyszłą żonę Justynę, czułam, iż coś jest nie tak. Nie było tak, iż od razu mi się nie spodobała – wręcz przeciwnie. Wydawała się miła i skromna. Ale była też jakby chłodna. Próbowałam się z nią zaprzyjaźnić, dzwoniłam, pytałam, czy potrzebuje pomocy, ale zawsze słyszałam suche “wszystko w porządku”, albo co gorsza, nie odbierała telefonu. A jeżeli już rozmawiałyśmy, to tylko z grzeczności, na którą trudno było jej się zdobyć.
Na początku myślałam, iż jest po prostu nieśmiała, iż z czasem się przyzwyczai i otworzy. Starałam się nie wtrącać, być życzliwa. Jednak za każdym razem, gdy planowałam wizytę, Justyna “nagle” przypominała sobie, iż musi gdzieś wyjść – czy to do koleżanki, czy do salonu, czy na kursy. Tak zostawiała mnie samą z Jankiem i ciszą w mieszkaniu.
Jednak najgorsze było to, iż kiedy przeprowadzili się do wynajmowanego mieszkania, zaczęli żyć jakby mnie zupełnie nie było. Dzwonię — nie odbiera. Piszę — milczy. Potem Janek oddzwania i tłumaczy: “Mamo, Justyna ma dużo spraw, nie przejmuj się”. Nie przejmowałabym się, gdyby chodziło o sprawy, a nie o brak podstawowej uprzejmości.
Gdy urodziła się wnuczka, pomyślałam, iż sytuacja się zmieni. Jednak Justyna robiła wszystko, aby ograniczyć moje kontakty z maleństwem do minimum. “Nie teraz”, “dziecko jest chore”, “jeszcze za wcześnie”, “nie mamy czasu”. A przecież jej rodzice mieszkają na drugim końcu kraju i ani razu nie przyjechali. Wszystko na jej głowie i męża, ale mi dziecka nie chciała powierzyć. Jestem na emeryturze, zdrowa, aktywna, z chęcią bym pomogła.
Pogodziłam się z sytuacją. Przestałam dzwonić. Nie dlatego, iż przestałam się interesować, ale żeby nie być nachalną. Żyłam spokojnie w swoim trzypokojowym mieszkaniu, które kiedyś z mężem kupiliśmy. Później odszedł do innej, ale mieszkanie zostało mi, i to mój dom, moja oaza spokoju.
Kilka tygodni temu, w środku dnia, ktoś dzwoni do drzwi. Otwieram, a tam Janek z walizką i dzieckiem. W oczach zagubienie. Mówi: “Mamo, mamy problemy. Właścicielka sprzedaje wynajmowane mieszkanie, a nie mamy pieniędzy na nowe. Justyna jest na urlopie, a mnie zwolnili”. Byłam zaskoczona, ale wpuściłam ich.
Rozejrzał się, a potem z wahaniem zapytał: “Czy możemy trochę u ciebie pomieszkać?”
Westchnęłam. Żal mi było syna, a jeszcze bardziej wnuczki. Spojrzałam mu w oczy i odpowiedziałam: “Ty możesz zostać. I maleństwo też. Ale Justyna… niech jedzie do swoich rodziców. Nie jestem hotelem ani magazynem. Jeszcze trzy dni temu ignorowała moje telefony, a teraz nagle przypomniała sobie, iż masz matkę? Niech dalej radzi sobie sama.”
Janek nic nie odpowiedział. Tylko spuścił wzrok.
Wiecie, nie jestem złym człowiekiem. Ale jest granica między wybaczaniem a poniżeniem. Całe życie starałam się być blisko. To nie moja wina, iż syn wybrał kobietę, która postanowiła, iż jestem dla niej nikim.
Gdyby Justyna choć raz podziękowała, zaprosiła na herbatę, uznała, iż jestem częścią tej rodziny… Bez wahania oddałabym jej wszystko. Ale teraz – nie. Niech zna cenę swoich wyborów.
Syn z wnuczką mieszkają u mnie. Robię dla nich wszystko, co mogę. A synowa? Ma szansę udowodnić, iż jest nie tylko dumna, ale i rozsądna. Chociaż obawiam się, iż ta szansa już jej umknęła.