Pomarańczowy kiełek miłości

polregion.pl 3 tygodni temu

**Rudy pęd miłości**

Klęczałam w ogródku, wyrywając chwasty między grządkami, gdy usłyszałam głos za furtką. Ocierałam pot z czoła, wyprostowałam się i wyszłam przed dom. Przy bramie stała nieznajoma kobieta, wyglądająca na czterdziestkę.

— Antonina, dzień dobry. Musimy porozmawiać — zaczęła stanowczo.

— Dzień dobry… Wejdź, skoro przyszłaś — odparłam oschle i wpuściłam ją na podwórze.

W kuchni, czekając aż zagotuje się woda, przyglądałam się gościowi ukradkiem. Zmęczona twarz, oczy zmrużone od słońca. Cokolwiek by nie chciała, na pewno nie przyszła na pogawędkę.

— Nazywam się Nina. Nie znamy się, ale wiele o tobie słyszałam. Nie będę owijać w bawełnę… Twój zmarły mąż miał syna. Chłopiec ma trzy lata. Nazywa się Mikołaj.

Zamarłam, wpatrując się w nią bez słów. Wyglądała na zbyt dojrzałą, by być matką tak małego dziecka.

— Nie, to nie mój syn — domyśliła się mojego spojrzenia. — Należało do mojej sąsiadki, Kasi. Twój Jarek do niej zaglądał… No i wyszło, jak wyszło. Chłopak rudy, piegowaty — żywy portret twojego męża. choćby testów nie trzeba. Tylko że… Kasia umarła. Zaniedbała zapalenie płuc, nie doczekała pomocy. Chłopiec został sam.

Milczałam, ściskając kubek w dłoniach.

— Kasia nie miała rodziny, nikogo. Pracowała w sklepie, wynajmowała pokój. jeżeli nikt go nie weźmie, trafi do domu dziecka. A ty jesteś żoną Jarosława, macie dwie córki. To dla nich rodzony brat.

— A co mnie to obchodzi? Mam własne dzieci! Chcesz, żebym wzięła na siebie jeszcze cudze? I to po tym, co zrobił?! — głos mi zadrżał. — Weź go sobie, skoro taka dobra.

— Mówię, co wiem. Ty decydujesz. Chłopak jest spokojny, serdeczny… Teraz jest w szpitalu. Czas ucieka. — Po tych słowach Nina wstała i wyszła.

Zostałam sam na sam z zimną herbatą. Myśli wracały do minionych lat.

Jarka poznałam po studiach. Rudy, wesoły, z wersami i głupimi żartami na ustach. Pobraliśmy się po roku, babcia zostawiła nam dom. Urodziła się Ola, potem Hania. Pieniędzy zawsze brakowało, ale dawaliśmy radę. Aż Jarek zaczął pić. Znikał na dni, kłamał, tracił pracę. Ja harowałam do upadłego, myślałam o rozwodzie. A on — zginął, pijawny, pod kołami samochodu.

Płakały wszyscy. choćby mała Hania. A teraz okazało się, iż Jarek miał syna…

W tej chwili do domu wpadła Ola.

— Mamo, czemu taka smutna? Idziemy do kina, a ja jestem głodna…

Bez słów postawiłam na stole talerz z ziemniakami i parówkami.

— A wiesz, iż masz brata?

— Co? Jaki brat?! — Ola zastygła.

— Syn naszego ojca. Trzy lata. Jego matka nie żyje. Chłopak ma trafić do domu dziecka. Tak to wygląda.

— Znasz go? Jego matkę?

— Nie. Podobno Kasia, nie stąd. Pracowała w sklepie. To wszystko.

Następnego dnia Ola podeszła do mnie w kuchni.

— Mamo, byłyśmy z Hanią w szpitalu. Widziałyśmy Mikołaja. On… on jest do nas podobny, mamo. Pyzaty, rudy. Stoi w łóżeczku i wyciąga rączki. Dałyśmy mu jabłko, pomarańczę. Płakał, wołał mamy…

— Co wam strzeliło do głowy?! — wybuchnęłam. — Ja pracuję do upadłego, wy się uczycie, ledwo wiążemy koniec z końcem, a wy mi jeszcze dziecko dokładacie? Jak to sobie wyobrażasz?

— Mamo, sama zawsze mówiłaś — dzieci nie są winne. To nasz brat. Rodzony. Nie jego wina, iż ojciec go spłodził!

— Nie mamy pieniędzy! — krzyknęłam. — Hanię trzeba uczyć, ty zdajesz na studia, a ja mam jeszcze jeden głód w domu?

— Można wziąć opiekę, będzie zasiłek. Mamo, jesteś matką… po prostu na niego spojrzyj. Chociaż raz.

Pojechałam do szpitala trzeciego dnia. Przy recepcji siedziała pielęgniarka.

— Chłopiec, Mikołaj… Trzy lata. Podobno do domu dziecka…

— A pani jest…?

— Żoną jego ojca. Nieżyjącego… Chcę tylko zobaczyć.

— Wczoraj były dziewczynki. Pani córki, tak? Teraz tylko płacze. No, proszę.

Otworzyłam drzwi. I zamarłam. W łóżeczku siedział rudy chłopczyk. Dokładnie jak Jarek. Niebieskie oczy, kręcone włosy.

— Ciociu… — szepnął. — Gdzie moja mama?

— Mamy już nie ma, Mikołaju…

Wybuchnął płaczem. Podeszłam, wzięłam go na ręce. Gładząc po główce, poczułam, jak coś we mnie pęka.

— Zabierz mnie… Chcę jeść… Chcę do domu…

Następnego dnia zebrałam dokumenty. Wyszłam wcześniej z pracy, podpisałam zgodę na opiekę. Złożyłam wniosek.

Minęło piętnaście lat.

— Mamo, nie martw się. Obiecuję, wszystko będzie dobrze. Będę słuchał dowódcy, będę pisał. Rok to nic, zleci. A potem pójdę do warsztatu stryja Lecha, wiesz, iż znam się na samochodach.

— Mój złoty… — przesunęłam dłonią po rudych lokach, które nigdy nie stały się porządną fryzurą.

Przede mną stał wysoki chłopak, już nie dziecko. Mój syn.

Przytuliłam go mocno. W piersi coś się ścisnęło — oto wyrosłeś.

— Pamiętaj, Mikołaj… Żyj tak, jak ci serce podpowiada. Jak ja kiedyś. Życie to nie tylko kalkulacje.

Chłopiec, który przyszedł z bólem, stał się sensem. Miłość, która przeszła przez zdradę, nie słabnie. Staje się czystsza.

Idź do oryginalnego materiału