Pomagałam wychowywać wnuki, a teraz dzieci mnie nie potrzebują: Dzwonią tylko od święta.

newsempire24.com 2 tygodni temu

Zawsze myślałam, iż będę pomagać swoim dzieciom, póki starczy mi sił, a na starość one wspierają mnie. Ale jak bolesne jest uświadomić sobie, iż się myliłam. Gdy moje wnuki były małe, słyszałam: „Mamo, tak bardzo cię potrzebujemy!”. Teraz dorosły, a ja stałam się zbędna. choćby telefonu nie doczekam — tylko zimna cisza i pustka.

Mam dwoje dorosłych dzieci — córkę Kingę i syna Jacka. Z ich ojcem rozstaliśmy się, gdy chodzili jeszcze do szkoły. Znalazł sobie inną kobietę, zaszła w ciążę, więc odszedł. Na początku widywał się jeszcze z Kingą, ale Jacek, gdy poznał prawdę, przestał z nim rozmawiać. Potem ojciec wyjechał z nową rodziną do innego miasta i kontakt się urwał. O alimentach można było zapomnieć. Zostaliśmy w małym mieszkaniu na obrzeżach Łodzi, a ja sama ciągnęłam dzieci.

Moi rodzice i brat pomagali, jak mogli, ale i tak było ciężko. Jacek miał piętnaście lat, Kinga dwanaście, gdy się rozwiedliśmy. Przetrwałam burzliwy okres dorastania w samotności, często płacząc po nocach. Ale dzieci wyrosły na mądrych ludzi, poszły na studia, założyły własne rodziny. Kinga pierwsza wyszła za mąż, a dwa lata później ożenił się Jacek. Nigdy ze mną nie mieszkali — od razu wyruszyli budować swoje życie.

Robiłam wszystko, by ich wspierać. Szczególnie potrzebowali mojej pomocy, gdy urodziły się wnuki. Byłam dla nich drugą mamą: zamiast Kingi „siedziałam w domu”, odprowadzałam wnuczkę do przedszkola, odbierałam, karmiłam, pomagałam w lekcjach. Wspierałam też synową, gdy jej matka nie mogła. Gdy dzieci chciały gdzieś wyjechać, zostawiały wnuki u mnie. Nigdy nie odmawiałam, choćby gdy źle się czułam. Rozumiałam: młodzi są, potrzebują odpocząć. Ja też byłam młodą mamą, ale nikt mi nie pomagał.

Dzieci często dzwoniły, przywoziły wnuki, a ja odwiedzałam je u nich. Tak było, dopóki wnuki nie podrosły i nie stałam się im niepotrzebna. Teraz same chodzą do szkoły, mają swoje zainteresowania, swoje życie. Czas minął za szybko, a ja zostałam na marginesie. Finansowo nie mogłam pomóc — ledwo starczało mi emerytury na życie. Wnuki nie chciały spędzać ze mną czasu, ciągnęło je do znajomych i telefonów. Dzieci przestały dzwonić i przyjeżdżać.

Na początku jeszcze odwiedzały, telefonowały, ale coraz rzadziej. Musiałam sama wybierać ich numery, by spytać, co u nich. Teraz dzwonią tylko z okazji świąt, by zdawkowo złożyć życzenia. Przyjeżdżają raz do roku, i to na krótko. Nie młodnieję, sprzątanie samodzielnie sprawia mi trudność. Potrzebuję pomocy, ale wstyd prosić. W zeszłym roku pękła mi rura. Zadzwoniłam do Jacka, błagałam, by przyjechał, ale machnął ręką: „Wezwij hydraulika, nie mam czasu”. Kinga też kazała szukać fachowca, mówiąc, iż zięć jest zajęty.

Pomógł mi sąsiad, młody chłopak, którego przypadkowo zalałam. Przyszedł, zakręcił wodę, a jego żona pomogła posprzątać. Potem sam pojechał do sklepu, kupił wszystko do naprawy i załatwił sprawę. Chciałam im dać pieniądze — w końcu to moja wina — ale odmówili. Powiedzieli, iż zawsze pomogą, jeżeli będzie trzeba. A moje dzieci choćby nie oddzwoniły, by spytać, czy problem rozwiązany. Postanowiłam już do nich nie dzwonić. Nie chcę się narzucać. Ostatni raz telefonowali w Sylwestra — życzyli wszystkiego najlepszego i gwałtownie się pożegnali. choćby nie zaprosili mnie do siebie.

Mam dwoje dzieci i dwoje wnuków, ale jestem zupełnie sama. Uczyli nas, iż najważniejsze to poświęcić się dzieciom. Teraz jednak wątpię. Może trzeba było żyć dla siebie? Wtedy starość nie byłaby taka gorzka. Oddałam im wszystko, a w zamian dostałam ciszę. I ta cisza rozrywa mi serce.

Idź do oryginalnego materiału